do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ale do włamania doszło pierwszy raz, tak?Już miałem wyręczyć Henry'ego i powiedzieć, że oczywiście, ale wtedy zobaczyłem jego udręczoną twarz.- Widzi pan.- Skrzyżował i rozłożył ręce.- Nie jestem pewien.Mackenzie tylko na niego patrzył.Henry wzruszył ramionami jak zagubione dziecko.- Parę razy zauważyłem, że ktoś poprzestawiał rzeczy w gablotce.Tak mi się przynajmniej wydawało.- Poprzestawiał? To znaczy, że coś z niej zginęło?- Nie wiem, naprawdę nie wiem.Może pamięć mnie zawodzi.- Henry spojrzał na mnie zawstydzony.- Przepraszam, Davidzie.Powinienem był ci powiedzieć.Ale miałem nadzieję, że.Myślałem, że jak trochę bardziej się postaram, to.- Podniósł ręce i bezwładnie je opuścił.Nie wiedziałem, co powiedzieć.Czułem się potwornie.Tyle razy mnie ostatnio zastępował, a ja zawsze myślałem, że - nie licząc jego kalectwa-jest silny i zdrowy.Dopiero teraz, wczesnym rankiem, dostrzegłem to, co przedtem mi umykało.Podkrążone oczy, obwisła skóra na szyi i porośniętym srebrzystą szczeciną podbródku - nawet biorąc pod uwagę silny wstrząs, jaki niedawno przeżył, Henry robił wrażenie chorego i starego.Popatrzyłem znacząco na Mackenziego, dając mu do zrozumienia, żeby sobie odpuścił.Ten zacisnął usta i odprowadził mnie na bok, pozostawiając Henry'ego z filiżanką herbaty, którą podała mu młoda policjantka.- Wie pan, co to znaczy? - spytał.- Wiem.- Niewykluczone, że to nie pierwszy raz.- Wiem.- To dobrze, bo pańskiemu przyjacielowi może grozić utrata licencji.Miałby poważne kłopoty nawet wtedy, gdyby był to tylko jakiś ćpun, ale my mówimy tu o seryjnym mordercy.Wygląda na to, że ten facet bywał tu i podbierał towar od Bóg wie kiedy!Chciałem znowu powiedzieć: „Wiem", ale ugryzłem się w język.- Żeby podbierać towar, musiałby znać się trochę na medycynie.Wiedzieć, co kradnie i ile się tego bierze.- Daj pan spokój.Ten człowiek to morderca! Myśli pan, że zawracałby sobie głowę odmierzaniem prawidłowej dawki? Poza tym nie trzeba być neurochirurgiem, żeby wiedzieć, do czego służy chloroform.- Jeśli był tu przedtem, dlaczego nie zabrał całej butli?- Może nie chciał, żeby ludzie się zwiedzieli.I gdyby go pan dzisiaj nie przyłapał, dalej gralibyśmy w ciemno.Prawda?Z tym nie mogłem polemizować.Czułem się jak winowajca, jakbym to ja zaniedbał obowiązki, a nie Henry.Byłem jego wspólnikiem i jako wspólnik powinienem był zwracać większą uwagę na to, co się tu działo.I na to, co działo się z nim.W końcu policjanci zrobili swoje i poszli do domu.Gdy przykładałem głowę do poduszki, śpiewały już pierwsze ptaki.Zasnąłem i zdawało się, że niemal natychmiast się obudziłem.Po raz pierwszy od wielu dni znowu miałem ten sen.Był jak zawsze plastyczny, lecz nie napełnił mnie poczuciem straty.Smutkiem, tak, ale i spokojem.Nie było w nim Alice, tylko sama Kara.Rozmawialiśmy o Jenny.„Wszystko w porządku.Tak powinno być".Powiedziała to jakby na pożegnanie, długo odkładane, lecz nieuniknione.Ale na wspomnienie jej ostatnich słów, jej tak dobrze mi znanej zatroskanej twarzy, poczułem się nieswojo.„Uważaj.Bądź ostrożny".Uważaj, ale na co? Tego nie powiedziała.Myślałem o tym przez chwilę, wreszcie zdałem sobie sprawę, że próbuję jedynie przeanalizować własną podświadomość.Cóż, ostatecznie to był tylko sen.Wstałem i wziąłem prysznic.Chociaż spałem tylko kilka godzin, czułem się wypoczęty, jakbym przespał całą noc.Wyjechałem do laboratorium wcześniej niż zwykle, bo chciałem po drodze wpaść do Henry'ego.Martwiłem się o niego.W nocy wyglądał strasznie i miałem wyrzuty sumienia.Gdyby nie był tak bardzo zmęczony ciągłymi zastępstwami, które na nim wymuszałem, być może nie zapomniałby zamknąć drzwi.Wszedłem do domu i zawołałem.Nie odpowiedział.Zajrzałem do kuchni, lecz w kuchni go nie było.Poczułem się trochę nieswojo, ale spróbowałem wmówić sobie, że pewnie jeszcze śpi.Potem spojrzałem w okno i zmartwiałem.Za ogrodem widać było fragment starego, drewnianego molo.Stał na nim jego wózek.Był pusty.Z krzykiem wypadłem na dwór.Wciąż nic nie widziałem, bo furtka znajdowała się na końcu ogrodu, za krzakami i drzewami, i zobaczyłem molo dopiero wtedy, gdy do niej dobiegłem.Dobiegłem i z ulgą zwolniłem.Obok wózka, niebezpiecznie balansując na brzegu molo, siedział Henry.Próbował wsiąść do żaglówki.Miał zaczerwienioną z wysiłku twarz, a jego nogi dyndały bezwładnie nad pokładem łodzi.- Na miłość boską, co ty wyprawiasz?Łypnął na mnie spode łba, lecz nie zaprzestał prób.- A jak myślisz? Chcę popływać tą zasraną łodzią.Głośno stękał, utrzymując ciężar ciała na rękach.Zawahałem się.Chciałem mu pomóc, ale wiedziałem, że lepiej to sobie darować.Stałem tuż przy nim i gdyby wpadł do wody, mógłbym go wyciągnąć.- Przestań.Dobrze wiesz, że nie powinieneś tego robić.- Odwal się! Pilnuj własnego nosa!Zaskoczony wytrzeszczyłem oczy.Miał mocno zaciśnięte, lecz drżące usta.Jeszcze przez chwilę kontynuował te próżne wysiłki i nagle oklapł.Osunął się na drewniany słup i zasłonił sobie oczy.- Przepraszam - wydyszał.- Nie chciałem tego powiedzieć.- Pomóc ci usiąść na wózku?- Zaraz.Daj mi odsapnąć.Usiadłem na chropowatych deskach.Pierś podnosiła mu się ciężko i opadała, przepocona koszula lepiła się do ciała.- Długo tu jesteś? - spytałem.- Nie wiem.Trochę.- Uśmiechnął się słabo.- Myślałem, że mała przejażdżka łódką to dobry pomysł.- Henry.- Nie wiedziałem, co powiedzieć.- Henry, czyś ty zwariował? Nie wolno ci wsiadać do łodzi samemu.- Wiem, wiem.Chciałem tylko.- Pociemniała mu twarz.- Wszystko przez tego pieprzonego gliniarza.Widziałeś, jak on na mnie patrzył? Gadał do mnie, jakbym był.głupim, zdziecinniałym starcem! Wiem, że popełniłem błąd, że powinienem był sprawdzić drzwi.Ale żeby od razu traktować mnie jak jakiegoś półgłówka.Zacisnął usta i popatrzył na swoje nogi.- Czasami mnie to wkurza.Ta bezsilność.Czasami czuję, że muszę, po prostu muszę coś zrobić.Rozumiesz?Popatrzyłem na płaski bezkres jeziora.Nie było na nim ani żywego ducha.- A gdybyś wpadł do wody?- To bym wpadł.Zaoszczędziłbym wszystkim kłopotów.- I, jak dawny Henry, zerknął na mnie z ironicznym uśmieszkiem na ustach.- Nie patrz tak na mnie.Nie zamierzam się topić.Już i tak zrobiłem z siebie durnia.Usiadł prosto, krzywiąc się z wysiłku.- Pomóż mi wleźć na ten cholerny wózek.Chwyciłem go pod pachy, podciągnąłem i wreszcie usiadł jak trzeba.Był tak zmęczony, że nie zaprotestował, gdy pchnąłem wózek w stronę domu.Byłem już spóźniony, ale zrobiłem mu jeszcze herbatę; chciałem upewnić się, czy nic mu nie jest.Gdy wstałem, żeby wyjść, ziewnął i przetarł oczy.- No, pora się przygotować - powiedział.- Za pół godziny zaczynam dyżur.- Nie dzisiaj -odparłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl