do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zgodnie z planem wszystkie czarnuchy z naszego miasta maj¹ siê zebraæ nadjeziorem Loon.Rakiety przylec¹ tam o pierwszej, zabior¹ ich i zawioz¹ naMarsa.- Zadzwoñcie do gubernatora, wezwijcie milicjê stanow¹! -wrzasn¹³ Teece.-Powinni o tym wiedzieæ.- Idzie twoja kobieta, Teece.Mê¿czyŸni znów siê odwrócili.Gdy tak patrzyli, na rozgrzanej drodze, pod nieub³aganym s³oñcem, pojawi³a siênajpierw jedna bia³a kobieta, potem druga i trzecia; dziesi¹tki kobiet,oszo³omionych, szeleszcz¹cych jak zesch³y papier.Niektóre p³aka³y, twarzeinnych zastyg³y w surowym grymasie.Wszystkie przyby³y w poszukiwaniu swychmê¿czyzn.Czêœæ skrêci³a do baru, znikaj¹c za wahad³owymi drzwiami, inne wesz³ydo ch³odnych, spokojnych sklepów, jeszcze inne do aptek i gara¿y, a jedna znich, pani Clara Teece, stanê³a w kurzu obok ganku sklepu ¿elaznego i mrugaj¹coczami spojrza³a na swego z³ego, wynios³ego mê¿a, podczas gdy czarna rzekaprzep³ywa³a za jej plecami.- Mam k³opot z Lucind¹, tatuœku; potrzebujê ciê w domu.- Nie bêdê wraca³ do domu dla jakiejœ czarnej zdziry!- Ona odchodzi.Co ja bez niej pocznê?- Sama sobie poradzisz.Nie zacznê b³agaæ na klêczkach, ¿eby zosta³a.- Ale ona jest jak cz³onek rodziny -jêknê³a pani Teece.- Zamknij siê! Nie bêdziesz tak gada³a przy ludziach o jakiejœ przeklêtej.Urwa³, s³ysz¹c cichy szloch ¿ony.Kobieta otar³a za³zawione oczy.- Powtarza³am jej: „Lucind¹, zostañ, podwy¿szê ci pensjê, jeœli zechcesz,dostaniesz nawet dwa wolne wieczory w tygodniu", ale ona mia³a tak¹ stanowcz¹minê! Nigdy nie widzia³am jej tak zdecydowanej.Wiêc mówiê: „Nie kochasz mnieju¿, Lucindo?" - a ona na to, ¿e owszem, ale musi odejœæ, poniewa¿ tak ju¿jest.To wszystko.Sprz¹tnê³a dom, odkurzy³a, postawi³a lunch na stole, po czympodesz³a do drzwi jadalni i - i sta³a tam z dwoma zawini¹tkami, które z³o¿y³ana ziemi, nastêpnie uœcisnê³a mi rêkê, mówi¹c: „Do widzenia, pani Teece".Apotem wysz³a.Jej lunch zosta³ na stole, a my wszyscy byliœmy tak zmartwieni,¿e nie mogliœmy go tkn¹æ.Zdaje siê, ¿e nadal tam czeka.Pewnie zupe³nie ju¿wystyg³.Teece o ma³o jej nie uderzy³.- Do diab³a, pani Teece, wynoœ siê do domu! I przestañ robiæ z siebiewidowisko!- Ale¿, tatuœku.Odwróci³ siê na piêcie i znikn¹³ w gor¹cym pó³mroku sklepu.W kilka sekundpóŸniej wynurzy³ siê stamt¹d, trzymaj¹c w d³oni srebrny pistolet.Jego ¿ona ju¿ zniknê³a.Czarna rzeka przelewa³a siê miêdzy budynkami.Towarzyszy³ jej szmer g³osów,skrzypienie butów i nieustanne ciche szuranie.Wszystko odbywa³o siê bardzospokojnie, nieuchronnie; ¿adnych œmiechów i krzyków, jedynie miarowy,stanowczy, nieub³agany pr¹d.Teece przysiad³ na skraju drewnianego krzes³a.-Jeœli jeden z nich choæby siê zaœmieje, klnê siê na Boga, ¿e go zabijê.Mê¿czyŸni czekali.Rzeka przep³ywa³a spokojnie w sennym blasku po³udnia.- Wygl¹da na to, ¿e od tej pory sam bêdziesz musia³ okopywaæ sw¹ rzepê.-Dziadunio zachichota³.- Zdarza³o mi siê te¿ strzelaæ do bia³ych.- Teece nawet nie spojrza³ nastarca.Ten tak¿e odwróci³ g³owê i zamilk³.- Staæ! - Samuel Teece zeskoczy³ z werandy, wyci¹gn¹³ rêkê i pochwyci³ wodzekonia, na którym jecha³ wysoki Murzyn.- Ty, Belter, zsiadaj!- Tak, proszê pana.- Belter zsun¹³ siê na ziemiê.Teece zmierzy³ go wzrokiem.- Dok¹d to siê wybierasz?- Có¿, panie Teece.- Zgadujê, ¿e chcesz odjechaæ tak jak w tej piosence, jak ona idzie? „Drog¹ wprzestworzach", zgadza siê?- Tak, proszê pana.- Murzyn czeka³.- Pamiêtasz, ¿e jesteœ mi winien piêædziesi¹t dolarów, Belter?- Tak, proszê pana.- Próbujesz mnie oszukaæ? Na Boga, wych³oszczê ciê za to!- W ca³ym tym zamieszaniu umknê³o mi to z g³owy, proszê pana.- Umknê³o mu z g³owy.- Teece uœmiechn¹³ siê paskudnie i mrugn¹³ do swychtowarzyszy na werandzie sklepu ¿elaznego.-Na Boga, wiesz, co teraz bêdzie, mójpanie?- Nie, proszê pana.- Zostaniesz tutaj, ¿eby odpracowaæ te piêædziesi¹t dolarów, albo nie nazywanisiê Samuel W.Teece.- Odwróci³ siê ponownie, posy³aj¹c siedz¹cym w cieniuludziom pewny siebie uœmieszek.Belter spojrza³ na p³yn¹c¹ ulic¹ rzekê, czarne wody przelewaj¹ce siê miêdzysklepami, mroczny strumieñ na wozach, koniach i w zakurzonych butach; nurt, zktórego wyrwano go tak nagle.Zacz¹³ siê trz¹œæ.- Proszê mnie puœciæ, panie Teece.Przyrzekam, ¿e odeœlê panu pieni¹dze.- S³uchaj, Belter.- Teece pochwyci³ szelki swego rozmówcy niczym dwie strunyharfy, od czasu do czasu strzelaj¹c nimi pogardliwie.Krzywi¹c siê, spogl¹da³ wniebo celuj¹c koœcistym palcem prosto w Boga.- Belter, wiesz, co ciê tamczeka?- To, co mi opowiadali.- To, co mu opowiadali! Chryste! S³yszeliœcie? Co mu opowiadali! - Szarpn¹³szelkami, poci¹gaj¹c do siebie mê¿czyznê i leniwie pstrykaj¹c palcami tu¿ przedczarn¹ twarz¹.- Belter, wylecisz w górê jak rakieta na czwartego lipca, apotem bum! i twoje popio³y rozsypi¹ siê w kosmosie.Ci zwariowani naukowcy nieznaj¹ siê na niczym.Zabij¹ was wszystkich!- Nie dbam o to.- Cieszê siê, ¿e to s³yszê.Bo wiesz, co znajdziesz na planecie Mars? S¹ tampotwory o wielkich jak grzyby oczach! Widywa³eœ je przecie¿ w pisemkach, którekupujesz w sklepie za dziesi¹taka.W³aœnie! Te potwory rzuc¹ siê na was iwyssaj¹ wam szpik z koœci!- Nie dbam o to ani trochê.- Belter patrzy³, jak t³um przep³ywa obok,pozostawiaj¹c go za sob¹.Na jego czarne czo³o wyst¹pi³y krople potu.Zdawa³osiê, ¿e zaraz zemdleje.- Do tego jest tam zimno, nie ma powietrza.Cz³owiek pada, szarpi¹c siê jakryba; dusi siê i umiera, dusi i umiera.Podoba ci siê to?- Mnóstwo rzeczy mi siê nie podoba, proszê pana.Niech pan mnie puœci.SpóŸniêsiê.- Puszczê ciê, kiedy uznam za stosowne.A na razie porozmawiamy sobieuprzejmie, póki nie powiem, ¿e mo¿esz ju¿ iœæ.I dobrze o tym wiesz.A wiêcchcesz podró¿owaæ? No có¿, panie Droga w Przestworzach, mo¿esz teraz zabraæswój ty³ek do domu i odpracowaæ piêædziesi¹t dolców, które jesteœ mi d³u¿ny.Toci zabierze ze dwa miesi¹ce.- Ale jeœli je odpracujê, spóŸniê siê na rakietê, proszê pana.-Jak¿e mi przykro.- Teece przybra³ smutn¹ minê.Nie wysz³o mu to najlepiej.- Oddam panu konia, proszê pana.- Koñ nie jest legaln¹ zap³at¹.Nie ruszysz siê st¹d, póki nie dostanê moichpieniêdzy.- Teece rozeœmia³ siê w duchu.Po ciele rozesz³o mu siê rozkoszneciep³o.Tymczasem wokó³ nich zebra³a siê grupka ciemnych ludzi.Jeden z nich, starszyju¿, wyst¹pi³ naprzód i stan¹³ obok dygocz¹cego Beltera, który czeka³ zezwieszon¹ g³ow¹.- Panie?Teece zerkn¹³ na niego spode ³ba.-Co?- Ile jest panu winien ten cz³owiek?- Nie twój przeklêty interes.Starzec spojrza³ na Beltera.- Ile, synu?- Piêædziesi¹t dolarów.Starzec wyci¹gn¹³ czarne rêce do zebranych wokó³ ludzi.-Jest was dwudziestu piêciu.Niech ka¿dy da dwa dolary.Szybko, nie ma czasu nadyskusje.- Chwileczkê! - zawo³a³ Teece, sztywniej¹c ca³y.Znik¹d pojawi³y siê pieni¹dze.Stary mê¿czyzna przeliczy³ je, wrzuci³ do kapelusza i poda³ Belterowi.- Synu - rzek³ - nie spóŸnisz siê na rakietê.Belter uœmiechn¹³ siê dokapelusza.- Nie, proszê pana, chyba nie.- Zwróæ im to, szybko! - wrzasn¹³ Teece.Belter uk³oni³ siê grzecznie, podaj¹c mu pieni¹dze, a kiedy Teece niezareagowa³, po³o¿y³ je w pyle u jego stóp.- Oto mój d³ug, proszê pana - rzek³.- Dziêkujê uprzejmie.- Nadal uœmiechaj¹csiê, wskoczy³ na siod³o i poganiaj¹c konia, ruszy³ naprzód, dziêkuj¹c staremumê¿czyŸnie, który jecha³ obok niego.Wkrótce obaj zniknêli patrz¹cym z oczu.- Sukinsyn - szepn¹³ Teece, gapi¹c siê œlepo w s³oñce.- Sukinsyn [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl