[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale mnie i tak się podobała.Mirka była rzeczywiście daleką kuzynką Eda, mieszkała w Gdyni z rodzicami.Skończyła właśnie ekonomię w Sopocie i - niespiesznie - rozglądała się za ciekawą pracą.Z tego co mówiono, wywnioskowałem, że nie ma męża ani narzeczonego.Po lunchu towarzystwo postanowiło wybrać się na popołudniową mszę do Wrzosowca.Szczególnie nalegała na to - jak zauważyłem - Hazel.Zastanowiło mnie to, nie wiedziałem, że jest katoliczką.Zmieściliśmy się w dwóch samochodach - Mateusz i Mirka zostali.Zmartwiła mnie nieobecność nowej znajomej, ale już wcześniej zamierzałem wybrać się do Wrzosowca i nie chciałem przepuścić okazji.Po mszy Ed namówił Bryjarskich, by zwiedzili klasztorny skarbiec.Urwałem się im i poszedłem.na lody.Lodziarnia stała tuż obok przystanku PKS, dokładnie naprzeciwko niewielkiego domu z czerwoną dachówką, w którym mieszkał, jak wiedziałem, sierżant Miotk.Przystanąłem na chwilę, liżąc rozpływającą się waniliową masę.Miałem szczęście.Nagle zza zakrętu zaterkotał motocykl.Miotk podjechał, zwolnił, już miał wykręcić w swoje podwórko, ale przyhamował i wyłączył silnik.- Witam, pana redaktora.Upał, co?- Gorąco.Witam, pana komendanta.Więc jednak pan mnie pamięta?- A czemu miałbym zapomnieć?- No, za pierwszym razem pan mnie nie poznał.- A, wtedy, w nocy.Poznałem, a jakże.Ale chodźmy do mnie na kawę, pogadamy.Żona sierżanta nazywała się Lusia i była wysoką, milkliwą kobietą; sam Miotk był niewysoki, krępy, łysawy, wyróżniał się długimi sumiastymi wąsami ŕ la Wałęsa, jakoś melancholijnie spływającymi wzdłuż ust aż na podbródek.Pani Lusia podała nam kawę i wycofała się.Miotk zdjął czapkę, otarł spocone czoło, rozluźnił kołnierzyk koszuli i pas.- Poznałem pana, redaktorze, a jakże - podjął.- Ale myślę sobie, co będę pana ciągał po komendach? Po co panu kłopot, nie?Spojrzał na mnie badawczo.Przytaknąłem.- A pan tym razem służbowo czy prywatnie?- Dziennikarz zawsze jest na służbie, tak jak milicjant.- Żeby pan wiedział - roześmiał się.- To fakt.- I co pan o tym myśli?- A co mam myśleć? - siorbnął kawę.- Sądzi pan, że wiejskich milicjantów dopuszczają do takich spraw? Prowadzi to Wejherowo, jeśli im jeszcze Gdańsk nie zabrał.Ja, redaktorze - wymawiał to słowo z wyraźną przyjemnością - jestem ostro podpadnięty.Zaraz po wyborach oddałem legitymację partyjną.A co mi tam, wolę być policjantem państwowym, niż funkcjonariuszem.- Nie kochają pana.- Ano nie - przyznał frasobliwie.- Ale coś pan zawsze wie.- O tej.Evie Brück?- Właśnie.- Interesuje pana ta sprawa? - spojrzał na mnie badawczo.- Przyznam szczerze, panie Mieczysławie - interesuje.A wie pan dlaczego? Bo mam wrażenie, że ją znam.Ale nie wiem skąd.- Sławna aktorka - wzruszył ramionami.- Widział ją pan w kinie i tyle.- To nie to.- No to widział ją pan w Buczkach.- Niemożliwe, przyjechałem tego dnia, kiedy zginęła.- To kiedyś wcześniej.Ona tu często bywała.Miała swój domek.Taki drewniany, z grubych belek.Ostatni po prawej pod wydmami, już koło leśniczówki - dodał mimochodem patrząc w okno.- Znał ją pan?- Trochę, jak wszystkich.Ale rozczaruję pana - spauzował - tylko niech to zostanie między nami, dobrze?- Jasne.- Nie wiadomo czy to był gwałt, czy nie.Ale miała stosunek krótko przed śmiercią, to stwierdzono na pewno.- Jak zginęła?- Nie wiedzą - wzruszył ramionami.- Wygląda to na wypadek samochodowy.Ale dziwny wypadek.- Naga, na wyboistej drodze, w środku nocy? - podsunąłem.- Właśnie - chwycił przynętę.- Chłopcy z Wejherowa wymyślili sobie, że to musiał być gwałt.Maglują wopistów ze strażnicy.Ale ja - podkreślił to słowo - gdybym ja mógł prowadzić tę sprawę, przycisnąłbym raczej tych hipisów.I zająłbym się tym Warchałą.- Dlaczego?- Wie pan, redaktorze, to taki facet, którego wszyscy chcą się jak najszybciej pozbyć, nie?- Właśnie.- A ja pytam: skąd taki facet wziął się raptem w środku nocy na tej drodze?- Co mówi?- Mówi, że spacerował.Akurat! To jest droga tylko do strażnicy, nigdzie się tamtędy nie dojdzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]