do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Śpiwór Roalda! Nie przestając krzyczeć, zacząłem odwalać nartą twardy, zlodowaciały śnieg, ryłem go rękami, nasłuchiwałem, czy brat się nie odezwie, ale wciąż było głucho.Tych trzech godzin, póki życia, nie zapomnę.Upłynęły bowiem trzy długie jak wiek godziny, nim wyciągnąłem Roalda, wyszarpałem go z tego grobu."A Roald dalej tak pisał: „.Jakkolwiek obaj ledwie trzymaliśmy się na nogach, postanowiliśmy od razu, nie odpoczywając, uciekać z tego przeklętego miejsca.Wlekliśmy się w milczeniu, z trudem ciągnąc za sobą nogi.Kierunek wskazywały nam blednące aa niebie gwiazdy.Raptem Leon znikł mi z oczu, jakby go pochłonęła ziemia.Rzuciłem się na śnieg.Uświadomiłem sobie od razu, że mógł wpaść w lodową szczelinę, ale długa chwila minęła, nim usłyszałem jego rozpaczliwy krzyk: «Stój! Przepaść!» Biedaczysko zleciał z wysokości prawie trzeciego piętra, ale wyszedł cało, gdyż przytroczony do plecaka śpiwór osłabił siłę uderzenia.Cztery doby już nie mieliśmy nic w ustach.Byliśmy u kresu sił.Leon osłabł, uparcie powtarzał mi, że nie ruszy się ani kroku dalej, nalegał, żebym go zostawił i szedł sam szukać pomocy.Oczywiście, odmówiłem.Nad wieczorem trafiliśmy do jakiegoś szałasu pasterskiego.Głęboko zakopani w sianie, zasnęliśmy jak zabici.Skoro świt, zerwałem się pierwszy na nogi, chciałem zbadać okolicę, miałem nadzieję, że uda mi się natrafić na jakieś osiedle.Brat był tak wyczerpany, że pozostawiłem go śpiącego.Po paru godzinach daleko przed sobą spostrzegłem jakiegoś człowieka na nartach.Zacząłem krzyczeć.Obejrzał się i co sił w nogach rzucił się do ucieczki.Nie mogłem go dogonić, krzyczałem, błagałem, żeby się zatrzymał.Z głosu mego przebijało widać tyle rozpaczy, że w końcu powoli, nieufnie podjechał w moją stronę, zatrzymał się z daleka, przerażony, jakby spotkał ducha.Dowiedziałem się, że znajdujemy się zaledwie o parę godzin marszu od Mogen.Dotarliśmy tam wreszcie.Czekała nas przykra niespodzianka.Ci sami ludzie, co nas niedawno tak życzliwie gościli, tym razem byli zimni jak głaz.Nie mogłem pojąć przyczyny tej zmiany, zrozumieć, dlaczego tak się stało, co zawiniliśmy.Przypadkowe spojrzenie w lusterko wyjaśniło mi wszystko.Wyglądaliśmy obaj potwornie.Wychudzone, pokryte gęstym zarostem twarze niewiele miały ludzkiego.Głęboko zapadnięte oczy błyszczały gorączką.W niczym nie przypominaliśmy dwóch młodych, sympatycznych ludzi, którzy przed ośmiu dniami opuścili ich gościnne progi."Brodaty gospodarz, z troską patrząc na obu braci, nie mógł powstrzymać się od cierpkiej uwagi:— Mam nadzieję, że ta nauczka posłuży wam na przyszłość.— Może pan być spokojny, już nigdy w życiu nie popełnię takiego szaleństwa — zapewnił gorąco Leon.— Ma pan słuszność, to była nauczka.Na drugi raz lepiej się przygotuję — odpowiedział z uporem Roald.Nieraz, po latach trudów i zwycięstw, wspominał lę pierwszą wyprawę, jeszcze nie polarną.Nauczyła go trudnej sztuki opanowania gorączkowego pośpiechu.Zrozumiał także, że niczego nie wolno pozostawić przypadkowi, o niczym zapomnieć, lecz przygotować wszystko w najdrobniejszych szczegółach i wszystko zawczasu przewidzieć.TAK ROZPOCZĘŁA SIĘ WIELKA PRZYGODA„.Nansen żyje, zdrów, cały, razem z Johansenem wylądowali już w Vardó!” — sensacyjna wieść lotem błyskawicy obiegła Norwegię, a wkrótce potem cały świat.Powitaniom nie było końca.I opowiadaniom, i wywiadom w prasie.Roald chodził dumny, tak jakby sam brał udział w tych wspaniałych czynach.Inni, ci, co Fridtjofowi przed wyprawą rzucali kamienie pod nogi, dziś przyznawali mu rację i wychwalali pod niebo.Dzięki badaniom doktora Nansena na obszary podbiegunowe padło nowe światło.Zagadnienie powstawania lodów polarnych przedstawia się zupełnie inaczej, niż dotąd sądziliśmy.Dryf statku »Fram« i piesza wyprawa Nansena z Johansenem, która tak daleko, jak żadna na świecie, dotarła na północ Ziemi, są bez precedensu w historii poznania naszej planety.Doktora Nansena można by porównać tylko chyba.z nim samym!"Roald chciwie pochłaniał wszystko, co pisał wielki Fridtjof.„Po osiemnastu miesiącach dryf u zdałem sobie sprawę, że kapryśny prąd morski nie przeniesie »Frama« przez biegun północny, jak to sobie wymarzyłem — czytał w jednym z wywiadów.— Czy znaczyło to, że mam zrezygnować z badań na tych obszarach?.Biegun ciągnął jak magnes, był zbyt blisko, o kilka zaledwie stopni geograficznych.Pomyślałem sobie, że jeżeli nie dopłynie tam statek, niesiony lodowym potokiem, to może dotrze pieszo człowiek.Postanowiłem wyjść biegunowi naprzeciw.Zabrałem ze sobą Johansena i psi zaprzęg, jakkolwiek towarzyszyć mi chciała cała załoga.Dowództwo »Frama« złożyłem w niezawodne ręce starego druha Sverdrupa.W drogę wziąłem trzy pary lekkich sań własnego pomysłu, wykonanych na »Framie«, dwadzieścia osiem najsilniejszych psów i zapas żywności na sto dni.Obliczałem, że w tym czasie przejedziemy sześćset pięćdziesiąt kilometrów, jakie dzieliły nas jeszcze od bieguna, i z powrotem około tysiąca do wybrzeży Ziemi Franciszka Józefa.Na statek nasz zdany na łaskę i niełaskę prądów morskich Północnego Oceanu Lodowatego nie mogliśmy niestety powrócić.Już po kilku pierwszych dniach marszu zrozumiałem, że droga będzie trudna, znacznie trudniejsza, niż przewidywałem patrząc z pokładu »Frama« na powierzchnię lodu.Szliśmy na północ, do bieguna, ale prąd morski spychał nas uparcie z krą na południe.Walka nierówna.Niełatwo było także prześlizgiwać się między zwaliskami torosów, które co krok zagradzały drogę, a cóż dopiero przeciągać między nimi ciężko załadowane sanie.Nieraz w ciągu dnia musieliśmy zdejmować z nich skrzynię po skrzyni, wór po worze i przenosić po śliskich, gładkich jak szkło, spiętrzonych bryłach, układać wszystko z powrotem, żeby po przejściu zaledwie kilkuset kroków rozpoczynać od nowa.Z zazdrością patrzyliśmy na nasze psy.Po dwunastogodzinnym marszu padały jak martwe na lód i zwinięte w kłębek zasypiały od razu kamiennym snem.My także z Johansenem waliliśmy się z nóg, ale co dnia trzeba było rozbijać namiot, wyciągać śpiwory, rozpalać maszynkę i wytapiać lód.Czekając, aż zagotuje się zupa z pemikanu, zapadaliśmy w drzemkę, nieraz budząc się dopiero w chwili, kiedy na dnie garnka bulgotały już tylko resztki jedzenia.I wszystko trzeba było rozpoczynać od nowa.Wystarczało rozejrzeć się wokół, a opuszczała nas wszelka nadzieja.W lodowym chaosie, jaki ciągnął się przed nami, wszystko było skotłowane: i łańcuchy wzgórz, i głębokie wyrwy, i rozpadliny, i potrzaskana kra, i wielkie pojedyncze bryły, splątane w jedną masę, piętrzyły się, pięły jedne na drugie.Wyglądały jak wzburzony ocean, ścięty naraz tęgim mrozem.Chwilami myślałem, że bez skrzydeł nigdy nie zdołamy przebić się przez te przeszkody.Tęsknym okiem goniłem przelatujące nad głowami mewy.Gdybyż to mieć ich skrzydła! Zniechęcenie trwało jednak krótko, odnajdowaliśmy w końcu zawsze jakąś szczelinę, i znów otucha wstępowała w serca.Po dwudziestu czterech dniach marszu, 8 kwietnia 1895 roku, kolejny pomiar astronomiczny wykazał, że doszliśmy do osiemdziesiątego szóstego stopnia Nord.Tak daleko na północ — -nikt dotąd nie dotarł — to prawda, ale do bieguna pozostawało jeszcze czterysta pięćdziesiąt kilometrów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl