do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Próżnia.Na dziesiątki mil wstecz i w przód - pusta przestrzeń, co przekroczyła termiczną śmierć wszechświata.ROM, jak requiem.Kiedy szosa obeschnie po deszczu, może pojawi się przy niej nieco więcej takich ruchomych robaczków.Może zapędzą się aż tutaj, na peryferie dogorywającej galaktyki, od strony industrialno-urbanistycznego masywu, który szczelną powłoką nakrył resztę kontynentu.Bywają chwile, gdy nawet białoskóre robactwo ma dosyć szklanego stropu wspartego na szkielecie skalistych gór, po dziurki w nosie ma łożysk rzek przeobrażonych w wewnętrzny krwioobieg standu.Odkładam słuchawkę.Starannie wciskam ją w elastyczne gniazdo w oparciu.Może za rok ktoś jeszcze ją podniesie.Albo za dwa lata.Im dalej, tym mniejsze prawdopodobieństwo.Stubs energicznie wdusza sprzęgło.Hamulce.Opony piszczą cienko.Parking na poboczu.Mamy szczęście, przed niskim barkiem nie ma innego wozu.Wylazłem prosto w kałużę.Nogawki spodni namokły błyskawicznie i przykleiły się do butów.Zakląłem cicho.Lekka bryza niosła od morza zapach charakterystyczny dla starych strychów, gdzie smętne pająki tkają pajęczynę, gdzie żerują mole albo pleśń - zwykła starość - trawi resztki zakonserwowanych w naftalinie wyleniałych futer.Nie dziwiłem się zbytnio, że urbanistyczny masyw stroni od kloaki i trzyma się raczej wnętrza kontynentu.Szum fal docierał gdzieś z dołu, przewijał się ponad krawędzią autostrady obrębioną ściegiem biało-czerwonych słupków.Horyzont już się przejaśniał, miejscami chmury pękaty dając słonecznym promieniom przepust w sinej pokrywie.Może w mrocznej głębi, jak w praoceanie, dopełnią nowej inicjacji.Jasne kolumny światła biły w ocean jak reflektory samochodu wynurzającego się z mgły - rydwan Heliosa bezgłośnie pracował motorem spalinowych turbin i, rozpraszając ciemnię, włączył kolejne halogeny.- To tutaj? - zapytałem nie wiadomo po co.Przy parkingu stał niewysoki barak.Zabudowania starej hacjendy znajdowały się w pewnym oddaleniu, na łysej jak kolano, doszczętnie wyjałowionej polanie.Wolną przestrzeń przed głównym budynkiem otaczało kilka kikutów drzew.Włókniste płaty kory zestrugane z pni przez ulewny deszcz i wiatr przysychały teraz na słońcu.Ścieżka z głazów tworzących szczerbate stopnie prowadziła na wierzchołek wzniesienia.Dalej były wyłącznie kamienie i trochę żółtego piasku na świeżo obsuniętym zboczu.Wszystko zapuszczone, raczej ruina niż zamieszkane domostwo.Aż dziwne, że są ludzie, którzy stąd nie odeszli i czort wie na co czekają jeszcze, kurczowo trzymając się skrawka tej ziemi.Inercja gatunku przypisanego swojej mikroekosferze.Stubs trzasnął drzwiczkami.- Przejdę się trochę - powiedział.Rozprostuję kości.- Nie zajrzysz do środka?- Tym razem już nie pada - zdobył się na żart.- I pan nie musi mnie zapraszać.- Może jednak?Uciekł w bok oczyma.- Nie.Poza tym.Przynajmniej w spokoju może pan porozmawiać z tamtym człowiekiem.- Sądzisz, że jest tutaj?- Na pewno.Gdzie miałby się podziewać o tej porze?Nikt nie lubi wałęsać się w deszczu i błocie, i chyba lepiej, jeśli nie przyjdzie mu do głowy, że ma pan coś wspólnego z policją.Mnie tutaj wszyscy znają doskonale.W duchu przyznałem mu rację.Do baraku wiódł asfaltowy chodnik.Nad wejściem oblazły z lakieru reklamowy szyld TAROCZY-BISTRO, nacieki rdzy spływają po ścianach smętnymi korzonkami, które okap dachu z falistej blachy zapuszcza w ziemię, obok zwisa obłamana rynna, deszcz jeszcze bulgocze w niklowanej tubie.Minąłem kosz na śmieci, blaszanego niedźwiadka rodem z Disneylandu - dziura w brzuchu, po mocnym kopnięciu, śmiecie walają się opodal: niedopałki, opakowania po papierosach, prospekty reklamowe w technikolorze zachwalające powaby miejscowego krajobrazu, kapsle od butelek i firmówki coca-coli oraz białe zlepki rozmokłego papieru albo wyplutej gumy do żucia.Zastukałem do drzwi.Cisza.Klamka przeraźliwie zgrzytnęła w zamku i wrota sezamu wjechały do środka, na powrót nie dając się tak łatwo wcisnąć w krzywą futrynę.Pomogło dopiero energiczne przyłożenie obcasem.W kącie zachrobotał osypujący się tynk.Kiedy od progu spojrzałem w niejasny półmrok, nie dostrzegłem w środku nikogo.Pod sufitem samotna mucha tłukła o blaszany klosz.Żółta lampka ledwie jarzyła drucik spirali zwinięty w podkówkę.Blat baru wytarły starannie, za nim ekspres do kawy, fluodektor, lodówka, kilka półek z wielogatunkowym asortymentem butelek, spłowiała zasłona stanowiąca przepierzenie miedzy zasadniczym pomieszczeniem a kantorkiem barmana.Wyciągnąłem z kieszeni zmięty banknot.Paskudny zwyczaj pakowania pieniędzy do oblepiających ciało, przepoconych w parnej atmosferze, kieszeni spodni.Między palce zaplątał się bilon.Zastukałem srebrną monetą o blat baru.Nic.Stuknąłem jeszcze raz.- Słucham? - zaspany głos odezwał się spoza kotary.Dziwnie uprzejmy głos jak na człowieka wyrwanego z poobiedniej drzemki.Spojrzałem na zegarek i uświadomiłem sobie, że czas najwyższy na solidny posiłek, przygotowany bez kawaleryjskiej improwizacji jak wczorajsza kolacja na posterunku w La Grandę.- Ile razy prosiłem - pomrukiwał niewidzialny gospodarz - żeby dolać sobie samemu.Piwa nie ubędzie dla jednej gęby.Choćby była bez dna.Chrząknąłem.Zabawny to właściciel przydrożnego lokalu, który wita gości zaproszeniem, do kontynuowania samoobsługi, kiedy ten od rana nie miał w gębie kropli piwa czy innego, bardziej szlachetnego trunku.Za kotarą rozległo się ciche postękiwanie, trzasnęły sprężyny i spoza przepierzenia szuranie pantofli wyprowadziło otyłego mężczyznę o nalanej sadłem twarzy.Na mój widok wyprostował się i wyżej podniósł wielką głowę.Pomimo tuszy bez trudu rozpoznałem w nim potomka ugrofińskich plemion.- Moje uszanowanie - powiedziałem.- Pukałem, nikt nie odpowiadał, więc wszedłem.Jak słyszę, nie ma u was kłopotu z czymś na przepłukanie gardła?Grubas milczał, wciąż wyraźnie zaskoczony, jakby kogoś innego spodziewał się zastać przy barze swego nędznego zajazdu.Na koniec niechętnie coś odburknął i odwrócił się do mnie plecami.Brzęknęły rozstawiane kufle.Piwo było z beczki, lecz kiedy barman odkręcił kurek w kranie tylko mlasnęło zassanym powietrzem i musiał pompą zwiększyć ciśnienie.Chwilę w milczeniu pracował jednym ramieniem.Wreszcie złoty płyn polał się z kranu i Taroczy podstawił mi pod nos kufel z mętnego szkła.Przez krawędź pociekło trochę drogocennej piany, reszta utworzyła śnieżną czapę i osiadła bardzo powoli, perliła się warstwą tylko z wierzchu pękających bąbelków powietrza.- Proszę - powiedział.- Do szczęścia brakuje mi tylko czegoś ostrego na zakąskę - stwierdziłem z zadowoleniem.Nie zareagował.- Dostanę coś do jedzenia? - zapytałem wprost.- Nie.- Jak, zupełnie nic?- A niby skąd? - wzruszył ramionami, nawet nie silił się na uprzejmość.- Dobre i to - powiedziałem pojednawczo.- W samochodzie nawet podczas rzęsistej ulewy gardło przesycha jak na pustyni.Patrzył na mnie pozbawionymi wyrazu oczyma.Nażarte i tłuste, tępe i pospolite bydlę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl