do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ujrzał; zapewne miejsce, gdzie niknie w oddali Yann i dostrzegły białą mgłę, któr miękko otula dżunglę, nim powróciły na swe bagniska.Marynarze tymczasem klęknęli na pokładzie i zaczęli się modlić.Czynili to w grupach po pięciu lub sześciu, jako że byli różnych wyznań.Dbając o to, żaden z bogów nie słyszał dwóch modlących się doń jednocześnie, gdy tylko któryś zakończył modły, zaraz następny, wyznający tę samą wiarę, zajmowa jego miejsce.Klęczeli w rzędach pochylając głowy pod łopoczącym żaglem, podczas gdy główny nurt rzeki Yann niósł ich ku morzu, a słowa modlitw wznosiły się ku gwiazdom.Za nimi, na rufie, sternik odmawiał głośno modlitwę, którą odmawiają wszyscy tej profesji pływający po Yann, niezależnie od tego, jaką wyznają wiarę.Kapitan zaś modlił się do swych pomniejszych bogów, którzy sprawują pieczę nad Belzoondem.Ja także poczułem potrzebę modlitwy.Nie chciałem jednak modlić się do zazdrosnego Boga tam, gdzie ci mali, dobrotliwi bogowie — tak ukochani przez pogan, byli pokornie wzywani.Pomyślałem więc o Sheol Nugganothu, którego ludzie dżungli już dawno opuścili, pozostawiając bez wyznawców i w samotności — do niego się właśnie modliłem.Yann w swej wspaniałości niosła nas naprzód.Była wezbrana od topniejących śniegów, które Poltiades przysłał jej z gór Hap; podobnie Maru i Migris nabrzmiałe były od wód.Tak mocą swą przeniosła nas obok Kyph i Pir, aż ujrzeliśmy światła Goolunzy.Wkrótce wszyscy zapadliśmy w sen.Wszyscy prócz sternika, który utrzymywał statek w głównym nurcie rzeki, śpiewem dodając sobie odwagi.Wiedzieliśmy, iż wkrótce dotrzemy do Mandaroonu.Rankiem, spożywając posiłek, dostrzegliśmy jego kontury.Kapitan wydał rozkazy i marynarze znów zwinęli większe żagle; statek skręcił porzucając główne nurty Yann i zawinął do portu pod zrudziałymi murami Mandaroonu.Gdy uzupełniano zapasy podszedłem do bram miasta.Wokół wznosiło się kilka chat, w których mieszkały straże.Przy bramie stał wojownik z długą, siwą brodą, uzbrojony w dzidę pokrytą rdzą.Nosił wielkie okulary — całe zakurzone.Spoglądając przez bramę widziałem miasto.Zalegała w nim śmiertelna cisza.Ulice zdawały się być nieuczęszczane, a progi domostw porastał gruby mech.Na rynku leżały jakieś postacie, pogrążone jakby we śnie.Zza bramy doszedł mnie, niesiony wiatrem, zapach kadzidła; kadzidła i palonych makowin.Słychać też było echa odległych dzwonów.— Dlaczego oni wszyscy śpią? — zapytałem strażnika.— Nikomu nie wolno zadawać pytań przy tej bramie, aby nie zbudzić mieszkańców miasta.Gdy oni się zbudzą, to umrą bogowie.A gdy bogowie umrą, ludzie śnić nie będą mogli — odparł.Kiedy chciałem się dowiedzieć jakich bogów czczono w tym mieście — nic mi nie powiedział, tylko groźnie potrząsnął dzidą.Zostawiłem więc go i wróciłem na „Ptaka Rzecznego”.Zaiste, piękne było Mandaroon ze swymi białymi wieżyczkami wyrastającymi zza ognistych murów i z zielenią miedzianych dachów.Gdy wszedłem na pokład stwierdziłem, że marynarze uzupełnili już braki w magazynach.Niebawem też podnieśliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy dalej.Słońce zbliżało się do zenitu, a po Yann niosła się pieśń tych niezliczonych miriadów chórów, które towarzyszą jej gdy opływa świat.Małe, wielonogie stworzonka rozpostarły swe przeźroczyste skrzydełka na wietrze i kołysząc się w powietrzu, tańczyły szybki i zawiły taniec lub umykały na bok przed lecącą kroplą wody, którą wiatr strącił z dzikiej orchidei i chłodząc powietrze niósł, póki rozpędzona i furkocząca nie spadła na ziemię.„Bo ten dzień należy do nas” — zdawały się nucić radośnie.— „Czy nasz wielki i święty ojciec — Słońće przyniesie więcej podobnego nam życia z moczarów, czy też dzisiejszej nocy świat cały przestanie istnieć?”Śpiewały wszystkie; zarówno te, których granie słyszało ludzkie ucho, jak i te — o wiele liczniejsze — jeszcze człowiekowi nie znane.Dla nich deszczowy dzień jest jak długa wojna, trwająca całe życie i pustosząca lądy.Z mrocznej i parnej dżungli wyleciały też olbrzymie i leniwe motyle, by cieszyć się i radować Słońcem.Rozpoczęły swój taniec, lecz pląsały jak gdyby z musu, poddając się prądom powietrza, harde niczym królowa odległego, podbitego kraju, która żyjąc w ubóstwie na wygnaniu, musi tańczyć w jakimś cygańskim obozie, by zarobić na chleb.Gdy tylko otrzyma zapłatę, duma nie pozwala jej tańczyć ani chwili dłużej.Motyle śpiewały o dziwnych, malowanych rzeczach, o purpurowych kwiatach, o zaginionych różowych miastach i o okropnych barwach butwiejącej dżungli.One również należały do stworzeń, których głosu nie wychwyci ludzkie ucho [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl