[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokół stały smukłe ostrołuki z kości słoniowej, między nimi, w nie kończącej się perspektywie widniały szczeliny przejść.Starłem łuski z oczu i oczyściłem z nich całe ciało.Zdjąłem z grzbietu resztki pokryw i zacząłem delikatnie obdzierać się z szeleszczących i sprężystych błon, które otulały mnie i chroniły w podróży.Nie znałem jej początku, podobnie jak celu i przeznaczenia.Moje nowe ciało, którego świadomość powoli poczynałem uzyskiwać, było dobrze wyposażone.Błony, pokrywy i łuski poukładałem u stóp kolumny, mogły mi się jeszcze przydać.Metamorfoza dokonała się, ale wciąż się czułem tą samą istotą, którą byłem na początku, chociaż nie umiałem jej nazwać.Ze szczeliny wyślizgnął się kapłan w długiej szacie, z rękoma schowanymi w obsze-rnych rękawach.Podejrzewałem, że został wysłany, by mnie przygotować.Uśmiechał się z dobrotliwym zrozumieniem, a jego łagodne błękitne oczy wyrażały zachętę.— Nie pytasz, gdzie jesteś i po co? — zdziwił się.To mnie nie interesowało.Powiedziałem sobie „jestem”, czułem to i do tego się ograni-czyłem.Nie odpowiedziałem mu nic.— To jest Stacja — zaczął objaśniać — na granicy bytów i światów realnych.Tu się was przygotowuje do następnych istnień.Stałem lekko oparty o kolumnę i poczyniłem w duchu postanowienie.Nagle usłyszałem krzyk.Przeszył powietrze, wibrował długo, nie mógł skończyć się i wygasić w jękach.Ktoś cierpiał, komuś zadawano ból, a mój kapłan przyglądał mi się znacząco.— Niektórzy są oporni — wyjaśnił — nie chcą pojąć, jaki cel ma pobyt na Stacji, wzdragają się przed koniecznością.A przecież trzeba się poddać pewnej obróbce przed istnie-niami w innych realnościach.— Ale jaki jest właściwy cel Stacji?— Skoro wiesz, gdzie się znajduje, nie powinieneś zadać tego pytania.Jest tylko trwa-nie, zawsze, nawet tam, skąd przybyłeś.— Skąd zostałem zabrany?— Z Ziemi.— Czy nie sądzisz, że na Ziemi pozostanie po mnie puste miejsce?— Czas po tobie wkrótce się zabliźni w umysłach twoich bliskich.Uzyskałem świadomość swego wyglądu, więc wyraziłem wątpliwość:— Z Ziemi? To dlaczego jestem potworem?— Postanowiliśmy zrobić eksperyment.To jest szansa dla człowieka.— Szansa na co?Nie odpowiedział mi.Byłem pewien, że kiedyś sam to odgadnę.— A teraz się oddalę — powiedział kapłan.— Ty przejdź Stację we wszystkich kierun-kach czasu i sensu.Możesz wybrać.Pozostawiono ci wolną wolę.— Co wybrać?Kapłan już się oddalał pochylając głowę i ręce wsuwając jeszcze głębiej w rękawy, jakby chciał się zgłębić w sobie, stać się znikomym — wprost nikim.Pozostałem sam, wokół lśniły ostrołuki żółtą kością słoniową.Przyjrzałem się im dokła-dniej, dostrzegłem na nich brązowe wżery i zdziwiłem się, jakże to czas może nie oszczędzać Stacji? Zagłębiłem się w szczeliny i mijałem ostrołuki w półświetle.Wydawało mi się, że w oddali pełga mdły ognik i drżąc wystrzela w górę, by rozjaśniać przejścia i rzucać spiczaste cienie.Ten widok przypomniał mi bardzo stare wydarzenie, nie przeze mnie przeżyte, lecz utwierdzone w pamięci, której część należała do mnie.Ale światło zniknęło i znalazłem się w dziwnej okolicy.Była skalistą pustynią z długimi łachami piasku.Tworzył on pagórki przypominające ludzkie kształty.Wyraźnie mogłem od-różnić głowy, po małej chwili widziałem ramiona i zarysy kolan.Pary siedziały naprzeciwko siebie wpatrzone w swoje niewidzące oczy przysypane warstwą piasku.Obejmowały się ramionami; kobiety zwieszały się mężczyznom u szyi, jakby nie chciały ich puścić w daleką podróż, z której — przeczuwały — nie powrócą.Inni leżeli z ciasno splecionymi nogami i ramionami, z twarzami wtulonymi we włosy z piasku.Powiał nagle wiatr i promienie włosów się rozsypały i sczezły.Pogłębiały się oczodoły, rozsypywały rysy twarzy, ciała wywiewał wiatr.Stałem, jakbym to ja był skamieniały i zasypany piaskiem, nie zdążyłem wcale zareago-wać, cóż zresztą mógłbym uczynić — chwytać rozbiegające się kręgi? I tak już ich nie było, tych, którzy się kochali nie istniejąc.Pustynia się wygładziła i przypominała taflę lodu.Stałem z pochyloną głową próbując zrozumieć znaczenie pustyni, gdy nagle przebiegło przez nią drżenie, siły uniosły ją od spodu i powierzchnia piasku poczęła układać się w fałdki i wybrzuszenia.W tych skurczach znów zarysowały się kształty osób, wydłużały ramiona i nogi, zawęźlały głowy.Kochankowie znów obejmowali się kurczowo, jak w chwili pożegna-nia przed zagładą.Odbiegłem, zanim pustynia zaczęła zrzucać z siebie powłokę.Znalazłem się w miastach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]