[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sprawdzi³, czy Parker siê z niego œmieje.Parker siê nie œmia³.- Zobaczysz swoj¹ dziewczynê i matkê.A ja? Nikogo oprócz tych œwiñ.- Wskaza³t³um, który chyba odebra³ jego gest jako pozdrowienie i wiwatowa³nieprzytomnie.- Chcê do domu - powiedzia³.- I bojê siê.- Nagle wrzasn¹³ nat³um: - Œwinie! Wy œwinie!Ludzie wiwatowali jeszcze g³oœniej.- Te¿ siê bojê.I chcê do domu.Ja.znaczy siê, my.-Garraty szuka³ s³Ã³w.-Wszyscy jesteœmy daleko od domu.Zaszliœmy zbyt daleko.Mo¿e je zobaczê, alenic wiêcej.- Regulamin mówi.- Wiem, co mówi regulamin.Kontakty z kim zechcesz, by³eœ tylko nie opuszcza³drogi.Ale to nie to samo.Jakby sta³ mur.- £atwo ci mówiæ.I tak je zobaczysz.- Mo¿e to tylko pogorszy sprawê - powiedzia³ McVries.Po cichu zbli¿y³ siê zty³u.W³aœnie mijali ostrzegawcze œwiat³a na skrzy¿owaniu Winthrop.Wnawierzchni odbija³y siê przera¿aj¹ce ¿Ã³³te œlepia, otwieraj¹ce i zamykaj¹cepowieki.- Wszyscyœcie zwariowali - rzek³ spokojnie Parker.- Zje¿d¿am st¹d.-Przyspieszy³ i niebawem znik³ w migoc¹cych cieniach.- On myœli, ¿e jesteœmy pêdzie, ¿e lecimy na siebie - stwierdzi³ rozbawionyMcVries.- Co?!- Mo¿e nawet ma trochê racji - rzek³ McVries z namys³em.¯artobliwie uniós³brew i puœci³ oko.- Mo¿e dlatego uratowa³em ci ty³ek.Mo¿e lecê na ciebie.- Na mnie?! Myœla³em, ¿e wy, perwersy, lubicie takich bardziej wiotkich.- Ajednak Garraty poczu³ siê niewyraŸnie.Nagle McVries przyprawi³ go o wstrz¹s, bo spyta³:- Mogê ci zwaliæ gruchê? Da³byœ mi? Garraty nabra³ powietrza ze œwistem.- Do diab³a.- Och, zamknij siê - powiedzia³ ze z³oœci¹ McVries.- Jak chcesz doci¹gn¹æ,mydl¹c oczy sobie i innym takim faryzej-skim gównem? Nawet nie zamierzamu³atwiaæ ci ¿ycia, mówi¹c, czy ¿artowa³em.I co ty na to?Garraty poczu³ w gardle kluchê.Rzecz w tym, ¿e chcia³, ¿eby go ktoœ dotkn¹³.Choæby i pedzio, to nie liczy³o siê teraz, kiedy wszyscy padali jak muchy.Liczy³ siê tylko McVries.- Hm, no có¿, faktycznie uratowa³eœ mi ¿ycie.- Garraty zawiesi³ g³os.McVries rozeœmia³ siê.- I powinienem czuæ siê jak ³achmaniarz, bo masz wobec mnie d³ug wdziêcznoœci ito wykorzystujê, tak?- Rób, co chcesz - powiedzia³ krótko Garraty.- Ale skoñcz te gierki.- Czy to znaczy „tak"?- Co chcesz! - krzykn¹³ z pasj¹ Garraty.Pearson, który wpatrywa³ siê niemalzahipnotyzowany w ziemiê, podniós³ wzrok, zaskoczony.- Co chcesz, do cholery!- krzykn¹³ Garraty.McVries znów siê rozeœmia³.- Jesteœ w porz¹dku, Ray.Nigdy nie mia³em w¹tpliwoœci.- Klepn¹³ Garraty'ego wramiê i zwolni³, zosta³ w tyle.Garraty obejrza³ siê za nim, nie wiedz¹c, comyœleæ.- Jemu po prostu nigdy nie jest doœæ - powiedzia³ ze znu¿eniem Pearson.- Co?- Prawie czterysta kilometrów - jêkn¹³ Pearson.- Nogi mam jak z o³owiunas¹czonego trucizn¹.Plecy mnie pal¹.I ten popieprzony McVries nie ma jeszczedoœæ.Jest jak g³oduj¹cy facet wpierniczaj¹cy œrodki na przeczyszczenie.- Myœlisz, ¿e on prowokuje? Chce, ¿eby mu ktoœ przy³o¿y³?- Jasne! Powinien nosiæ tablicê: BIJCIE MNIE MOCNO.Zastanawiam siê, za cochce odpokutowaæ.- Nie wiem - powiedzia³ Garraty.Zamierza³ jeszcze coœ dodaæ, ale Pearson ju¿nie s³ucha³.Znów wbi³ oczy w ziemiê, twarz mu znieruchomia³a w maskê grozy.Straci³ buty.Jego brudne frotowe skarpetki wygl¹da³y w ciemnoœci jakszaro-bia³e zakola.Minêli tablicê LEWISTON 51, a pó³tora kilometra dalej ³uk z napisem z ¿arówek,które tworzy³y napis: GARRA-TY 47.Garraty chcia³ siê zdrzemn¹æ, ale nie móg³.Rozumia³ Pearsona, kiedy tamtenmówi³ o plecach.Mia³ wra¿enie, ¿e jego w³asny krêgos³up zamieni³ siê p³on¹cypa³¹k.Miêœnie z ty³u nóg by³y piek¹cymi ranami.Odrêtwienie w stopach ust¹pi³omiejsca rozdzieraj¹cemu bólowi.Nie by³ ju¿ g³ody, ale mimo to zjad³ trochêkoncentratów.Kilku zawodników zmieni³o siê w obci¹gniête skór¹ szkielety -koszmary z obozu koncentracyjnego.Garraty nie chcia³ staæ siê taki jak oni.ale oczywiœcie i tak siê sta³.Przeci¹gn¹³ rêk¹ po ¿ebrach jak po ksylofonie.- Ostatnio nic nie s³ysza³em o Barkovitchu - powiedzia³, usi³uj¹c wyrwaæPearsona z jego strasznego skupienia, bo zbyt przypomina³ Olsona.- Ktoœ mówi³, ¿e dosta³ skurczu w nodze, kiedy przechodzi³ przez Auguste.- I to prawda?- Tak gadali.Garraty poczu³ nag³¹ nieprzepart¹ ochotê, by przesun¹æ siê do ty³u i rzuciæokiem na Barkovitcha.W ciemnoœci poszukiwania nie by³y ³atwe i dosta³upomnienie, ale wreszcie go dojrza³.Barkovitch szed³ niemal na koñcu.Przemyka³ siê zrywami, twarz mia³ œci¹gniêt¹ i skupion¹.Oczy zmru¿y³ do tegostopnia, ¿e wygl¹da³y jak dziesiêciocentówki postawione na sztorc.Kurtkêgdzieœ zgubi³.Mówi³ do siebie cicho, z wysi³kiem, monotonnie.- Czeœæ, Barkovitch - powiedzia³ Garraty.Barkovitch zadygota³, potkn¹³ siê izosta³ upomniany.po raz trzeci.- No proszê! - wrzasn¹³ piskliwie.- No proszê! Widzisz, coœ narobi³? Jesteœciezadowoleni, ty i ten twój pierdzielony kumpel?- Niedobrze wygl¹dasz - powiedzia³ Garraty.Barkovitch uœmiechn¹³ siê chytrze.- To wszystko jest zaplanowane.Pamiêtasz, jak ci o tym mówi³em? Nie wierzy³eœ.Olson te¿ nie.Ani Davidson.Ani Gribble.- Barkovitch a¿ siê zaplu³.-Garraty, zatañczyyy-³em na ich grobach!- Noga ciê boli? - zapyta³ cicho Garraty.- Tylko trzydziestu piêciu do wdeptania w ziemiê.Jeszcze tylko jedna noc.Przekonasz siê
[ Pobierz całość w formacie PDF ]