[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy zacząłem często wymiotować, doktor Ash, nasza lekarka rodzinna, zapisała mi serię antybiotyków i dała tydzień zwolnienia.Moi rodzice zapewne nie byli wstrząśnięci faktem, że te dodatkowe wakacje cieszą mnie bardziej, niż mogłaby zmartwić jakakolwiek bakteria.Może trochę zaskoczyło ich to, że nie chce mi się nawet udawać cierpiętnika, ale niby po co miałbym ciągle jęczeć i skarżyć się na ból brzucha, skoro autentycznie wymiotowałem trzy do czterech razy dziennie?Antybiotyki nie pomogły.Zacząłem tracić równowagę i potykać się.W gabinecie doktor Ash mrużyłem oczy, by przeczytać litery na tablicy okulistycznej.Wysłała mnie na neurologię do szpitala Westmead, gdzie natychmiast zrobiono mi rezonans magnetyczny i zatrzymano na oddziale.Moi rodzice od razu poznali diagnozę, ale ja potrzebowałem trzech dni, by wydusić z nich całą prawdę.Miałem guza — rdzeniaka — który blokował jedną z wypełnionych płynem komór mózgowych, zwiększając ciśnienie w czaszce.Rdzeniaki bywają śmiertelne, ale operacja połączona z intensywną radio — i chemioterapią pozwala dwóm na trzech pacjentów zdiagnozowanych w tym stadium przeżyć kolejnych pięć lat.Wyobraziłem sobie, że stoję na wiadukcie kolejowym o spróchniałych podkładach i nie mam innego wyjścia, jak tylko posuwać się naprzód, zawierzając swój ciężar każdej kolejnej niepewnej belce.Świetnie rozumiałem niebezpieczeństwo… a jednak nie odczuwałem prawdziwej paniki, czy nawet lęku.Najbliższą przerażeniu rzeczą, jaką potrafiłem przywołać, był niemal rozkoszny zawrót głowy, jakby czekała mnie mrożąca krew w żyłach przejażdżka na karuzeli.Nie działo się tak bez powodu.Większość moich objawów można było wytłumaczyć zwiększonym ciśnieniem wewnątrz czaszki, ale badania płynu rdzeniowo–mózgowego wykazały również znacznie podwyższony poziom substancji zwanej leu–enkefaliną — endorfiny, neuropeptydu działającego na niektóre spośród tych samych receptorów co opiaty pokroju morfiny czy heroiny.Ten sam czynnik transkrypcyjny, który uruchomił geny pozwalające na niekontrolowany podział komórek guza, musiał gdzieś po drodze uruchomić geny potrzebne do produkcji leu–enkefaliny.Był to dziwaczny przypadek, nietypowy skutek uboczny.Niewiele wówczas wiedziałem o endorfinach, ale rodzice powtórzyli mi to, co usłyszeli od neurologa, a resztę przeczytałem później.Leu–enkefalina nie była analgetykiem, wydzielanym w sytuacjach awaryjnych, w których ból zagrażał przetrwaniu, i nie wywoływała narkotykowego otumanienia mającego unieruchomić człowieka na czas gojenia się ran.Był to raczej pierwotny środek służący wyrażaniu radości, produkowany wtedy, gdy zachowanie lub okoliczności gwarantowały przyjemne doznania.Niezliczona ilość innych czynności mózgu modulowała to proste przesłanie, tworząc niemal nieograniczoną paletę pozytywnych emocji, a związanie leu–enkefaliny z jej neuronami docelowymi było zaledwie pierwszym ogniwem długiego łańcucha zdarzeń, w których pośredniczyły inne neuroprzekaźniki.Pomijając jednak te wszystkie subtelności, mogłem zaświadczyć o jednym prostym i jednoznacznym fakcie: leu–enkefalina sprawiała, że czułem się świetnie.Rodzice przekazali mi te wieści ze łzami w oczach, a ja pocieszałem ich z rozkosznym uśmiechem, niczym święte dziecko–męczennik ze wzruszającego miniserialu onkologicznego.Nie była to kwestia ukrytych rezerw siły czy dojrzałości: ja po prostu byłem fizycznie niezdolny do negatywnych odczuć w kwestii własnego losu.A ponieważ skutki działania leu–enkefaliny były tak specyficzne, mogłem przyjąć prawdę ze spokojem, który nie byłby możliwy, gdyby mnie nafaszerowano topornymi, farmaceutycznymi opiatami.Zachowałem pełną jasność umysłu, ale emocjonalnie byłem niezniszczalny i kipiałem odwagą.*Wszczepiono mi zastawkę komorową, wąską rurkę, która wciskała się w głąb czaszki, by zmniejszać ciśnienie w oczekiwaniu na bardziej inwazyjny i ryzykowny proces usunięcia guza pierwotnego.Operację wyznaczono na koniec tygodnia.Doktor Maitland, onkolog, wyjaśniła mi szczegóły kuracji i uprzedziła o niebezpieczeństwie i niewygodach, jakie czekały mnie w ciągu najbliższych miesięcy.Byłem więc odpowiednio nastawiony duchowo i gotów do przejażdżki.Gdy jednak minął pierwszy szok, moi rodzice, którym los poskąpił enkefalinowego optymizmu, doszli do wniosku, że nie mają zamiaru siedzieć z założonymi rękami, akceptując wynoszące zaledwie dwa do jednego szanse, że dożyję dorosłości.Obdzwonili całe Sydney, a potem inne miasta, zasięgając opinii różnych specjalistów.Mama znalazła na Złotym Wybrzeżu prywatny szpital, będący jedyną australijską filią sieci „Pałac Zdrowia” z Nevady i proponujący nową metodę leczenia rdzeniaków.Genetycznie wymodelowany wirus opryszczki, wprowadzony do płynu mózgowo–rdzeniowego, infekował tylko powielające się komórki guza, a potem potężny środek cytotoksyczny, uruchamiany wyłącznie przez ten wirus, niszczył zainfekowane komórki.Osiemdziesiąt procent pacjentów leczonych tą metodą przeżyło kolejne pięć lat bez potrzeby operacji.Zajrzałem do katalogu szpitalnego, by sprawdzić cenę.Oferowali pakiet: trzymiesięczne wyżywienie i zakwaterowanie, wszystkie usługi związane z diagnostyką i radiologią oraz komplet leków za sześćdziesiąt tysięcy dolarów.Mój ojciec był elektrykiem pracującym na budowach, mama — sprzedawczynią w domu towarowym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]