do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To nie ma znaczenia, to nie ma znaczenia.Jej ciotka była czarownicą, ale jego siostry królowały w ciemnościach i przestworzach.Ich podarunki już kiedyś pomogły i jeszcze nieraz pomogą.Odziedziczył po ojcu słabość niewiary, ale mógł wziąć siłę od matki.Nagle, jakby odwracał strony niekończącego się zbioru powieści, który przeczytał już dawno temu, ujrzał tysiące jej dzieci, całe ich pokolenia, większość z nich jego.Straci ich ślad, spotka je ponownie, ale będą mu obce, będzie je kochał, będzie kłamał, walczył z nimi, zapominał o nich.Tak! Chcąc opisać ich historie i historie, które dały im początek, kronikarze stępią mnóstwo piór.Nudne, błyskotliwe lub smutne wspomnienia wyczynów, balów, przywdziewanych masek, klątw, którymi się obrzucano, i jej pocałunku, który udaremnił te klątwy, historie ich długiej rozłąki, jej zniknięć i przebrań (starowina, zamek, ptak: przewidział lub pamiętał wiele z nich, ale nie wszystkie), ponownych spotkań i czułego bądź lubieżnego połączenia.To będzie spektakl dla wszystkich, trwający bez końca.Roześmiał się pełną piersią, pojmując, że tak właśnie będzie.Przecież miał dar do tego, prawdziwy dar.– Widzisz? – powiedziało czarne drzewo świętojańskie, zwieszające się nad stołem biesiadnym, drzewo, z którego zerwano kwiecie zdobiące głowę Auberona zwieńczoną rogami.– Widzisz? Tylko odważni zasługują na niewiastę.Jest blisko, tuż-tużTancerze wirowali wokół księcia i księżniczki, zakreślając szeroki krąg na zroszonej trawie.Gdy zbliżał się świt, robaczki świętojańskie zaczęły zataczać wielkie koła, latając posłusznie za palcem Lilac, którym dziewczynka wodziła w ciemnościach.Aaach, westchnęli wszyscy goście.– To dopiero początek – powiedziała Lilac do matki.– Widzisz? Tak, jak ci mówiłam.– Tak, ale Lilac – rzekła Sophie – okłamałaś mnie.To, co mówiłaś o traktacie pokojowym i spotkaniu z nimi twarzą w twarz, to była nieprawda.Opierając łokieć na zaśmieconym stole, a policzek wspierając na dłoni, Lilac uśmiechnęła się do matki.– Naprawdę? – spytała takim tonem, jakby nie mogła sobie tego przypomnieć.– W żywe oczy – powtórzyła Sophie, spoglądając na biesiadników.Jak wielu gości przybyło? Policzyłaby ich, ale tak się kręcili, niknęli w skrzących się ciemnościach.Pomyślała, że niektórzy przybyli tu nieproszeni, na przykład ten lis, ten ponury bocian, na pewno ten niezręczny jelonek, który sunął niezdarnie pomiędzy przewróconymi filiżankami, wystawiając czarne rożki.Tak czy owak nie musiała liczyć, żeby dowiedzieć się, ilu ich było.Tylko.– A gdzie jest Alice? – spytała.– Alice powinna tu być.Jest blisko, tuż-tuż – zaszeptał wietrzyk, przepływając między gośćmi.Sophie zasmuciła się żałobą Alice.Muzyka znowu zmieniła ton, towarzystwo ogarnął posępny nastrój.– Zawołajcie drozda, rudzika i strzyżyka – powiedziało drzewo świętojańskie, zrzucając białe płatki jak łzy na stół biesiadny.Zefirki zamieniły się w poranne podmuchy i rozwiały dźwięki muzyki.– Nasza uczta skończona – oznajmiło drzewo świętojańskie.Alice odsunęła białą dłonią smutny księżyc, jakby był tylko chmurką, i niebo przybrało błękitny kolor.Jelonek spadł ze stołu, biedronka odfrunęła do domu, robaczki świętojańskie zgasiły swoje latarnie, filiżanki i naczynia posypały się ze stołu jak liście z drzew, pierzchając przed nadchodzącym dniem.Alice wracająca z pogrzebu – nikt oprócz niej nie wiedział, gdzie odbyła się uroczystość – wkroczyła między nich jak nagły brzask, a jej łzy były niczym wonna, poranna rosa.Przełykali łzy i byli zdumieni jej obecnością.Zaczynali zbierać się do odejścia, ale nikt nie powiedziałby potem, że nie obdarowała go uśmiechem i nie uszczęśliwiła błogosławieństwem, kiedy się żegnali.Wzdychali, ziewali, po czym brali się za ręce i w parach lub trójkami odchodzili tam, dokąd ich wysyłała: w góry, na pola, do strumieni, lasów, do czterech żywiołów ziemi, do ich nowo stworzonego królestwa.Następnie Alice poszła tam sama, mijając miejsce, gdzie na wilgotnej ziemi został zakreślony ślad ich tanecznego kręgu, a jej spódnica zgarniała wilgoć z połyskującej trawy.Pomyślała, że gdyby tylko mogła, to zatrzymałaby dla niego ten letni dzień, ten jeden jedyny dzień.Ale on nie chciałby, żeby tak postąpiła, a poza tym nie była w stanie tego zrobić.Mogła jednak uczynić z tego dnia dzień jej rocznicy, pełen wspaniałego blasku.Będzie to poranek tak nowy, popołudnie tak nieskończone, że cały świat zapamięta je na wieki.Kiedyś dawno temuBlask lamp, które Smoky zostawił zapalone, zbladł tego dnia całkowicie.W nocy rozbłysły znowu i świeciły już odtąd każdej nocy.Deszcze i wiatry wpadały do środka przez otwarte okna, których zapomnieli pozamykać.Letnie burze spryskały zasłony i koce, wichury szarpały drzwiami od szaf, porozrzucały papiery.Mole i robaki znalazły dziury w siatkach na drzwiach i umierały uszczęśliwione wraz z przepalonymi żarówkami, ale nie umarły całkowicie, pozostawiły bowiem swe potomstwo w kocach, narzutach i obiciach.Nadeszła jesień, choć wydawało się to niemożliwe.W lecie jesień była tylko mitem, pogłoską, plotką nie do uwierzenia.Opadłe liście przysypały werandy, wdzierały się do środka przez otwarte drzwi, które stawiały beznadziejny opór wiatrowi, lecz w końcu zawisły bezwładnie na zawiasach i przestały bronić dostępu do domu.Myszy objęły we władanie kuchnię.Koty opuściły dom, poszukując bardziej cywilizowanych warunków życia, i spiżarnia należała wyłącznie do myszy i wiewiórek, które wymościły sobie legowiska w zatęchłych łóżkach.Planetarium nadal działało, bezmyślnie i radośnie obracając planety, i dom nadal jaśniał jak latarnia morska lub westybul sali balowej.Zimą światła odbijały się na śniegu, a dom przypominał pałac z lodu.Śnieg hulał w pokojach i osiadał wielkimi czapami na kominach.Lampa na werandzie przepaliła się.W owych dniach opowiadano opowieści o domu, który był oświetlony, otwarty i niezamieszkany.Opowiadano też inne historie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl