do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy gałęzie się ruszały, moje własne ruchy były niewyczuwalne.Zacząłem ciągnąć kajdany, aby obciąć sobie kawałek dłoni.Najtrudniejsze było utrzymanie dostatecznie silnego nacisku na kajdany w odpowiednim kierunku, tak aby z każdej dłoni zostały obcięte palce mały i serdeczny, a nie kciuk.Kciuk był mi potrzebny do wspinaczki.Przeżyłem jedną straszną chwilę.Kiedy wyswobodziłem jednocześnie obydwie ręce, poryw wiatru wyszarpnął spode mnie pomost.Upadłem płasko na twarz, ale tego dnia los okazał się dla mnie łaskawy i trafiłem na gałąź podpierającą, a nie na pustkę.Leżałem przez chwilę z ociekającymi krwią, okaleczonymi dłońmi, kiedy zaczynał padać deszcz.Pozostało tylko kilka minut, zanim ucichnie burza.W chmurach, w deszczu i w ciemności nocy nie widziałem nic.Jednak musiałem się ruszać; musiałem wydostać się z więzienia, zanim moje poruszenia staną się znów wykrywalne.Ból nie miał znaczenia, ale pokonanie lęku przed posuwaniem się w ciemności i przed upadkiem było najtrudniejszą i najniebezpieczniejszą rzeczą jaką kiedykolwiek robiłem w życiu.Nawet teraz, kiedy o tym pomyślę, zastanawiam się, jaki rodzaj szaleństwa skłonił mnie, by próbować takich rzeczy.Ale byłem wtedy wciąż młody i życie nie miało dla mnie takiej ceny jak obecnie.Drewno było śliskie, a ja pełzłem, wspinałem się i potykałem.Szedłem szybko i było to niebezpieczne.Usiłowałem posuwać się po gałęziach ku ich rozwidleniom, wiedząc, że w końcu znajdę grubszą gałąź z mocnym oparciem dla stóp.Przez większość czasu miałem zamknięte powieki i poruszałem się naprzód po omacku, bo gdy otwierałem oczy, nawet w zupełnych ciemnościach mój umysł pragnął coś widzieć i jeśli nic nie mógł dostrzec, wpadał w panikę.W końcu dotarłem do pomostu i przez chwilę obawiałem się, że może na nim ktoś być.Nie było nikogo, a do bardziej stabilnych gałęzi miałem stamtąd tylko kilka chwil.Nie ruszyłem jednak biegiem.Nie miałem przewodnika, a drewno było śliskie.Ale odczułem ulgę, że nie rzuca mną w tył i w przód, i postanowiłem zanurzyć się w ciemność.Deszcz ustał.Wiatr ustał.I dokładnie w chwili, kiedy wydałem westchnienie ulgi, ścieżka, po której szedłem, stała się bardzo stroma.Straciłem chwyt i spadłem.Przez moment myślałem, że ze mną koniec, ale w tej samej chwili wylądowałem na następnym pomoście.– Co jest, do cholery! – rozległ się gniewny głos, kiedy podniosłem się na nogi.Przewróciłem kogoś.– Cóż to spada nam z nieba w tych czasach? – spytał rozbawiony kobiecy głos.Wątpię, czy byli nadal tacy rozbawieni, kiedy się na nich rzuciłem.Nie miałem czasu, by wdawać się w dyskusję i okazywać łagodność.Ale nie sądzę, bym ich zabił.Ich instynkty zgodne były z moimi pragnieniami: oboje zachowywali się tak, by nie zbliżyć się do krawędzi platformy i nie spaść.Kiedy już unieruchomiłem nieznajomych, zacząłem ich szybko rewidować, szukając czegoś, co mógłbym ukraść.Miałem niezbyt skrystalizowany pomysł, żeby udawać złodzieja, by zmylić pościg.Mężczyzna miał nóż.Wziąłem go, jak również amulet, który kobieta nosiła na szyi.Myślałem wtedy niejasno, że będę potrzebował pieniędzy, kiedy wydostanę się z Nkumai – tak jakbym miał na to jakieś rzeczywiste widoki.Potem znalazłem drabinę sznurową spuszczoną z pomostu.Wstrzymałem oddech i przeszedłem przez brzeg platformy, a potem dalej w dół, w ciemność.Schodziłem cicho, nadsłuchując wszelkich odgłosów, jakie mogłyby nadejść przez nocne powietrze, świadczących o tym, że moja ucieczka została odkryta.Ale noc milczała.Kiedy chmury przesunęły się i Niezgoda wzeszła wyżej, przyćmione, przefiltrowane przez liście światło zaczęło dochodzić aż do poziomu, na którym się znajdowałem.Kiedy mijałem platformę, od której odchodził most linowy, zastanawiałem się chwilę, czy nie porzucić drabiny.Ale postanowiłem zejść przynajmniej jeszcze o jeden poziom w dół, starając się jak najbardziej powiększyć odległość w pionie między mną a mymi prześladowcami.To była błędna decyzja.Gdy tylko minąłem pomost, drabina sznurowa zaczęła się gwałtownie kołysać jak wahadło.A potem poczęła się wznosić.Znaleźli mnie.Moje odruchy podczas poruszania się po drzewach były wciąż powolne.Zajęło mi całą chwilę, zanim zdecydowałem się obrócić na drabinie i przejść na drugą jej stronę, tę samą, po której znajdował się pomost.W tym momencie byłem już dobre trzy metry powyżej pomostu i szybko się wznosiłem.Nie mogłem czekać, aż ta odległość się zwiększy.Skoczyłem w tył, kiedy oceniłem, że nadszedł właściwy moment.Wylądowałem na plecach, ślizgając się w kierunku zgodnym ze słojami drewna.W plecy wbijało mi się mnóstwo drzazg.Miałem tak dużą bezwładność, że ześliznąłem się z pomostu i zjeżdżałem po stromym, początkowym odcinku mostu sznurowego.Przyzwyczaiłem się ostro zbiegać na środek mostu, a stamtąd wbiegać do jego drugiego końca.Ale zjeżdżanie po moście na plecach głową naprzód to co innego.Daje to znacznie mniejszą kontrolę nad sytuacją.Rozstawiłem nogi, próbując się zatrzymać, zahaczając o liny po obydwu stronach.Niestety, moja prawa noga zahaczyła jako pierwsza i szarpnęła mnie w prawo.Boczne liny uchroniły mnie przed spadkiem, ale uderzyłem w nie z taką siłą, że cały most przechylił się na bok, wyrzucając mnie.Uczepiłem się sznurów i strasznie mną zatrzęsło.W miejscu, gdzie wisiałem, most praktycznie odwrócił się do góry nogami.Sytuacja pogorszyła się, kiedy z uchwytów zaczęły wypadać drewniane szczeble.Jeden z nich uderzył mnie w ramię.Dłoń odruchowo puściła.Trzymałem się na drugiej i wkrótce odzyskałem chwyt.Nie widziałem jednak sposobu wyprostowania mostu – nie było to tak, jak z łodzią wywróconą do góry dnem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl