do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej wiel­kie, ząb­ko­wa­ne li­ście spra­wia­ły wra­że­nie tak mar­twych, jak łyż­ki do wy­ci­ska­nia wa­fli.Mia ob­ró­ci­ła się, chło­nąc każ­dy szcze­gół po­miesz­cze­nia.Po jej le­wej ręce wi­sia­ły wiel­kie, opra­wio­ne w ramy ry­sun­ki tech­nicz­ne – pro­jekt po­tęż­nej, wie­lo­pię­tro­wej kon­struk­cji; był to praw­do­po­dob­nie prze­krój po­zio­my sa­me­go pa­ła­cu pa­mię­ci.Pro­jek­ty nie­mal cał­ko­wi­cie za­ma­za­ne były no­tat­ka­mi, wy­ko­na­ny­mi strasz­li­wie drob­nym, nie­czy­tel­nym pi­smem.Pa­łac spra­wiał wra­że­nie ogrom­ne­go, skom­pli­ko­wa­ne­go, onie­śmie­la­ją­ce­go.Mia mia­ła wra­że­nie, że od­pa­ko­wa­ła pre­zent spod cho­in­ki i zna­la­zła wci­śnię­tą w opa­ko­wa­nie kom­plet­ną lo­ko­mo­ty­wę – wie­lo­to­no­wy, pa­ro­wy, wir­tu­al­ny dia­beł z pu­deł­ka.Spoj­rza­ła na śro­dek po­miesz­cze­nia.Po­środ­ku wiel­kie­go biur­ka znaj­do­wa­ła się je­dy­nie fo­to­gra­fia w ram­kach.Mia wy­ko­na­ła w miej­scu kil­ka ru­chów su­ge­ru­ją­cych krok i zdo­ła­ła dojść do wir­tu­al­ne­go biur­ka, nie prze­cho­dząc przez nie.Wy­cią­gnę­ła rękę, chcąc uchwy­cić fo­to­gra­fię.In­ter­fejs rę­ka­wi­cy był wręcz bez­na­dziej­ny, zwal­niał, po­wo­do­wał na­kła­da­nie się ob­ra­zów.Był to bar­dzo nie­szczę­śli­wy in­ter­fejs.I trud­no się dzi­wić.Bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści całe to wir­tu­al­ne cudo było ko­do­wa­ne, de­ko­do­wa­ne, re­ko­do­wa­ne, ano­ni­mo­wo prze­pusz­cza­ne przez sa­te­li­ty i ka­ble, emu­lo­wa­ne na sta­rych ma­szy­nach nie pa­su­ją­cy­mi do nich, prze­sta­rza­ły­mi pro­to­ko­ła­mi, a na­stęp­nie po­ka­za­ne w an­tycz­nych stan­dar­dach gra­ficz­nych, dzie­lo­ne, od­dziel­nie ro­uto­wa­ne, kom­pre­so­wa­ne, pa­kie­to­wa­ne, od­pa­kie­to­wy­wa­ne, de­kom­pre­so­wa­ne, re­ro­uto­wa­ne, łą­czo­ne w ca­łość.A co naj­gor­sze, pa­łac był sta­ry.Wir­tu­al­ne bu­dyn­ki nie sta­rze­ją się tak, jak rze­czy­wi­ste, pod­upa­da­ją jed­nak w spo­sób rów­nie sub­tel­ny i skom­pli­ko­wa­ny, jak ich wła­ści­cie­le.Mały gię­ty sto­lik w rogu cier­piał na cięż­ki przy­pa­dek in­for­ma­tycz­ne­go roz­pa­du; z pew­ne­go punk­tu wi­dze­nia ła­two było za­uwa­żyć, że na jego bla­cie nie po­zo­stał na­wet ślad po­li­tu­ry.A jed­nak pa­łac nie był mar­twy.Wir­tu­al­ny gek­kon po­ja­wił się zni­kąd i prze­biegł po ścia­nie – pew­ny znak, że nie­któ­re uzdra­wia­ją­ce pod­pro­gra­my na­dal pra­cu­ją w co wil­got­niej­szych i co mrocz­niej­szych miej­scach kodu.Mia, wa­ha­jąc się, uję­ła fo­to­gra­fię.Pod­nio­sła ją i ob­raz wy­sko­czył z ram­ki z gwał­tow­no­ścią krwo­to­ku, po­ja­wił się na kur­ty­nie, oto­czył ją w trzy­stu sześć­dzie­się­ciu stop­niach ja­skra­wo­czer­wo­ny­mi pik­se­la­mi wiel­ko­ści po­du­szek kciu­ka.Skrzy­wi­ła się i odło­ży­ła zdję­cie na miej­sce.Przyj­rza­ła mu się ką­tem oka, po­przez mem­bra­ny wa­chla­rzy na dło­niach.Pro­jek­cje w za­się­gu jej ręki wy­da­wa­ły się znacz­nie le­piej zre­ali­zo­wa­ne gra­ficz­nie niż te chwiej­ne, za­ma­za­ne ob­ra­zy, któ­re uka­zy­wa­ły się na kur­ty­nie.W ram­ce znaj­do­wa­ło się jej ko­lej­ne cy­fro­we zdję­cie.Inne niż to, któ­re po­ka­zał jej Mar­tin.Na tym, bar­dzo mło­da Mia Zie­mann od­po­czy­wa­ła na wy­tar­tej czer­wo­nej ko­zet­ce, ubra­na w czer­wo­ny szla­frok frot­te, czy­ta­jąc wy­dru­ko­wa­ny na pa­pie­rze ma­ga­zyn i opie­ra­jąc smu­kłe nogi na ni­skim sto­li­ku.Wło­sy mia­ła mo­kre.Na pod­ło­dze wa­la­ły się śmie­ci: opa­ko­wa­nia po go­to­wych da­niach obia­do­wych, dys­ki z na­gra­ną mu­zy­ką, dwa roz­sz­nu­ro­wa­ne buty.Mło­da Mia nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z tego, że ktoś robi jej zdję­cie.Spra­wia­ła wra­że­nie od­prę­żo­nej, za­do­wo­lo­nej z ży­cia, choć głę­bo­ko po­grą­żo­na była w lek­tu­rze ma­ga­zy­nu.Ko­lej­na drob­na pa­miąt­ka po Mar­ti­nie.Po­śmiert­na wia­do­mość, po­zo­sta­wio­na no­wej pani pa­ła­cu.Mia gwał­tow­nym szarp­nię­ciem otwo­rzy­ła jed­ną z szu­flad wir­tu­al­ne­go biur­ka.Była pu­sta.Wrzu­ci­ła do niej zdję­cie, po czym ją za­trza­snę­ła.Otwo­rzy­ła dru­gą szu­fla­dę.No­życz­ki, pa­pier, pió­ra, ta­śma kle­ją­ca, pi­nez­ki.Pró­bo­wa­ła kil­ka­krot­nie, ale nie uda­ło się jej chwy­cić wir­tu­al­nych no­ży­czek.Spró­bo­wa­ła trze­ciej szu­fla­dy.Pu­deł­ko ko­lo­ro­wej kre­dy.Wy­ję­ła kre­dę bla­do­zie­lo­ną.Ob­ró­ci­ła się ku sto­ją­cej przy prze­ciw­le­głej ścia­nie ta­bli­cy.Ru­szy­ła w jej kie­run­ku; w mia­rę, jak się do niej zbli­ża­ła, ta­bli­ca za­czę­ła się nie­przy­jem­nie chwiać.Wy­cią­gnę­ła dłoń z wy­pro­sto­wa­ny­mi pal­ca­mi, w któ­rych trzy­ma­ła wir­tu­al­ną kre­dę.To dzia­ła­nie z całą pew­no­ścią wy­ma­ga­ło lep­szych rę­ka­wic niż ta­nie jed­no­ra­zów­ki, któ­ry­mi dys­po­no­wa­ła.Kre­da to przy­le­ga­ła, to od­ska­ki­wa­ła od ta­bli­cy, jak Ali­cja Do­dg­so­na któ­ra do­sta­ła w lu­strze ata­ku epi­lep­sji.Po kil­ku wy­czer­pu­ją­cych pró­bach Mia zdo­ła­ła chwiej­nym cha­rak­te­rem pi­sma na­pi­sać kil­ka przy­pad­ko­wych słów.„Maya tu była”.Pod spodem na­ry­so­wa­ła wi­ze­ru­nek za­baw­nej twa­rzy Kil­roya o no­sie jak kar­to­fel.Na po­dłuż­nej ły­sej czasz­ce Kil­roya na­szki­co­wa­ła kil­ka krę­co­nych wło­sów pani Kil­roy.Przy­pad­kiem upu­ści­ła wir­tu­al­ną kre­dę, któ­ra upa­dła na pod­ło­gę z wy­raź­nie sły­szal­nym stu­kiem i znik­nę­ła.Nie zdo­ła­ła jej od­na­leźć na­wet za po­mo­cą wa­chla­rzy.Poza tym po­czu­ła po­waż­ny atak cho­ro­by mor­skiej.Odłą­czy­ła płyt­kę sen­so­rycz­ną i wy­szła zza kur­ty­ny.Prze­łknę­ła śli­nę; gar­dło mia­ła ści­śnię­te.Od­cze­pi­ła wa­chla­rze i odło­ży­ła je na bok.Po­rwa­ła rę­ka­wi­ce na drob­ne ka­wa­łecz­ki, po czym wrzu­ci­ła je do re­cy­kle­ra.Jak na pierw­szą wi­zy­tę, wy­star­czy.Mia­ła dość.Je­śli kie­dy­kol­wiek jesz­cze zde­cy­du­je się od­wie­dzić pa­łac Mar­ti­na, uży­je naj­lep­szych na ryn­ku rę­ka­wic da­nych, ta­kich ja­ki­mi dys­po­no­wa­ła w pra­cy.I przy­zwo­itych spe­xów.Na­dal mia­ła mdło­ści.Czu­ła się też dziw­nie roz­cza­ro­wa­na.I strasz­nie oszu­ka­na.I po­twor­nie wręcz smut­na.Ru­szy­ła zyg­za­ko­wa­tym ko­ry­ta­rzem mię­dzy to­na­mi sprzę­tu pana Stu­ar­ta, od­dy­cha­jąc cięż­ko i pró­bu­jąc od­zy­skać ja­sność my­śli.Prze­szła przez całą dłu­gość bu­dyn­ku i zna­la­zła się wśród no­wych ma­szyn.Kie­dy do­tar­ła do koń­ca ko­ry­ta­rza, za­wró­ci­ła.Po­czu­ła się znacz­nie le­piej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl