do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W mojej rzeczywistości (odkąd wiedziałem, nie potrafiłem myśleć o tym inaczej — w każdej chwili świadomy możliwości istnienia innych, teoretycznie równie realnych, w których inny Swann nie tylko nie był docentem Instytutu, ale nawet fizykiem, w których — być może — nie było Instytutu w ogóle, a prawie na pewno viniculatora i moich badań.A nawet takich, w których ja nie istniałem wcale: nigdy nie urodzony, zmarły w dziesiątym roku życia na zapalenie płuc, zabity w wypadku drogowym, skazany za przestępstwo, jakiego tu nie umiałem sobie nawet wyobrazić — i sam już nie wiem co; możliwości było nieskończenie wiele).Nie o tym zresztą chciałem — zawsze ponosi mnie trochę, ilekroć zaczynam snuć takie rozważania.Wracając do tematu: w tej tu rzeczywistości — jedynej, jaką znałem i miałem kiedykolwiek poznać — przechodziliśmy właśnie kolejny kryzys energetyczny, zmuszający do oszczędności będącej już skrajnym skąpstwem; płynęła stąd konieczność ograniczenia, do zupełnego minimum, wszystkich możliwych świateł.W mętnym, mdłym blasku lampy przez długą chwilę usiłowałem trafić kluczem kodowym w zamek; zakląłem i wtedy poruszyło się coś w gęstym mroku; jeszcze nie kształt, sylwetka — po prostu jakby większe zgęszczenie ciemności w tym jednym miejscu.Choć ciągle nic nie widziałem, nic zobaczyć nie mogłem, wiedziałem, kto tam jest, kto — z cierpliwością niemożliwą do zrozumienia, prawie nieludzką — może czekać tak na mnie pod betonowym, poznaczonym zaciekami deszczu, wysokim murem.— Res? — zapytałem, nie mając nawet nadziei, że mógłbym się pomylić.Poruszył się — nie mogłem widzieć także i tego poruszenia, domyślałem się tylko; to było tak, jak gdyby poruszyła się ciemność.Wydało mi się, że słyszę jego oddech; ciężki, zdyszany, jak bywa oddech kogoś, kto właśnie doszedł niosąc zbyt duży ciężar, którego nawet u celu nie potrafi się pozbyć.Ale jego głos był spokojny, zwyczajny, gdy — z bardzo bliska — odpowiedział, łagodnie i niezwłocznie:— Tak, to ja.Czekam.I znowu niepojęta cierpliwość, uparta, niewzruszona — tym razem w brzmieniu głosu.Nie dodał, na co czeka, nie musiał.Wiedziałem, tak jak on wiedział, że wiem.Poruszył się ponownie, nareszcie zobaczyłem ten ruch; zrobił krok w moją stronę, stał teraz w zasięgu bladego światła lampy, nie oświetlającej go prawie, sprawiającej to tylko, że jego.twarz zarysowała się bladą plamą w mroku, płaską jak liście, które deptałem niedawno.Trwało chwilę, nim zdołałem dostrzec go całego — skulonego, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie kurtki.Wyglądał na zziębniętego.Powiedziałem — chyba tylko dlatego, aby coś wreszcie powiedzieć:— Tym razem czekasz długo.Nie poruszał się, czekał.Może na dalsze słowa.Ale milczałem.Chwilę staliśmy naprzeciw siebie, zupełnie nieruchomi, oddychający tylko pospiesznie w mroku, a potem doszedł mnie znowu jego głos — płaski, matowy, pełen tej niepojętej, zwierzęcej cierpliwości:— Długo… To przecież nie ma znaczenia.Wiesz, że nie ma.Muszę…Przerwałem:— Nonsens.Wiesz dobrze, że to czekanie nic nie da.— Chcę tylko, żebyś poszedł.Żebyś raz to zobaczył.To, na co ja muszę patrzeć każdego dnia.Chcę tylko, żebyś to widział.Tylko tyle.Gdybym był pewien, że tego nie dostrzeże, wzruszyłbym ramionami; nie ja ponosiłem winę, że ta codzienność, której już znosić nie mógł, była jego, nie moja.To przecież oni… Zresztą nieważne.Nie chciałem mścić się ani nic w tym rodzaju: ja po prostu nie mogłem.Nie mógłbym nawet wtedy, gdybym to miał być ja.— To nic nie zmieni.— Nie wiedziałem, że aż tyle zmęczenia może być w moim głosie.— Więc dlaczego odmawiasz? Boisz się? Kogo? Siebie? Wiatr dmuchnął znowu, przejął mnie zimnem, rozdarł na chwilę tęczujący krąg mżawki okalający żółte, przyćmione światło, które niemal natychmiast roztopiło się znowu w wilgotnej mgle.— Swann?Jak długo można? — pomyślałem z nagłym znużeniem.— Jak długo jeszcze możemy się w to bawić — on i ja? Jego cierpliwość zdawała się niewyczerpana może dlatego, że — już od dawna pozbawiona nadziei — była tym jednym, do czego wciąż jeszcze był zdolny.Jedyne, co potrafił — to czekać, milcząco, każdego dnia, czekać wyłącznie po to, aby móc znowu przez chwilę przypominać mi swoim widokiem… O czym właściwie? Że miałem — być może miałem — w ręku klucz do tajemnicy, która, jeżeli rzeczywiście istniała, mogłaby zmienić ich życie, kładąc kres jego męce i jego tępej rozpaczy? Nie tylko — jego, jego męce… Poczułem się tym wszystkim bardziej jeszcze niż przed chwilą znużony.Powiedziałem, zanim naprawdę zrozumiałem, że to właśnie mówię (a potem było za późno; mój głos już przebrzmiał, rozwiał się w mroku i wilgoci mżawki):— Dobrze.Jeżeli mnie przekonasz.— Nie wierzyłem w to ani trochę, dlatego mogłem pozwolić sobie na ten bezsensowny gest.— Wejdź.Tym razem klucz trafił w zamek od razu; jak zawsze poczułem w palcach ledwie wyczuwalne, nie sprawiające mi przykrości mrowienie; po prostu sygnał, że przekaźniki działają i mój kod biologiczny poszedł do komputera.Gdy mrowienie ustało, pancerna płyta rozskoczyła się na dwie strony, na skośnej tarczy licznika zapełgały fosforyzujące cyfry; trzydzieści sekund, nie więcej, potem wejście zatrzaśnie się bez względu na to, czy ktoś będzie znajdował się pomiędzy płytami.Jeden z wielu, zupełnie nonsensownych, sposobów zabezpieczania.Jak gdyby ktoś, kiedykolwiek… Dobrze.To w końcu bez znaczenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl