do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.WTEDYŻwirek zmienia rzeczywistość, jakby zniekształcał ogniskową, może nie samo patrzenie, tylko głębiej, postrzeganie.To, co widzisz, jest inne.Kontury stają się ostrzejsze, barwy bardziej nasycone, dźwięki wyraźniejsze.Aż do bólu.Przesterowana percepcja.Szliśmy ulicą.Niedawno padało, mokra nawierzchnia odbijała światło latarni i księżyca, świeciła bladym srebrem.Zdawało się, że kroczymy po nagle zastygłej rzece.Z jednej strony wyrastał mur, wysoki, o chropowatej fakturze, pokryty niezliczonymi napisami – słowa, ileż tych słów, czy któreś z nich coś znaczy? Z drugiej, za kratami ogrodzenia, stały martwe skorupy dawnych fabryk.Powietrze wisiało nieruchomo, nie poruszało się w ogóle nic, samochody ani ptaki; można pomyśleć, że czas zatrzymał się, że zostaliśmy schwytani i uwięzieni na zawsze w pułapce pomiędzy tyknięciami zegara.Żwirek sprawia, że jesteś słaby.Stał na przystanku na skrzyżowaniu, oparty plecami o pleksiglasową budę, i wiem, że na nas czekał.Wysoki, z długimi włosami, w rozpiętym płaszczu.Palił papierosa.– Stójcie.Zatrzymaliśmy się, zanim którykolwiek z nas zdążył zastanowić się, dlaczego to robi.Jakby głos nieznajomego przemówił prosto do naszych mięśni, nerwów i kości.Przydepnął niedopałek, podszedł do nas.Miał brązowe oczy, świecące czymś, czego nie potrafię nazwać.– Myślę, że nie trafiliście najlepiej.Damian wysunął się przede mnie, zacisnął pięści.Nieznajomy powoli sięgnął za pazuchę płaszcza.Spokojnym, płynnym ruchem wydobył pistolet.Wymierzył w Damiana, lecz patrzył na mnie.Nie wystraszyłem się, choć przez wrzący w żyłach żwirek poczucie realności było silne jak nigdy.Nie sądzę, żebym bał się śmierci.– Czego chcesz? – zapytał za moimi plecami Kacper.Nieznajomy uśmiechnął się.– Mam do was kilka słów.Cały czas mierząc w Damiana, podszedł kilka kroków, niemal przystawił mu lufę do głowy.Drugą ręką uderzył go w twarz, bez zamachu, ale i tak zadziwiająco mocno.Miał na palcu sygnet; popłynęła krew z rozciętego policzka.– Nie oddasz ciosu.Żaden z was nie odda.Damian patrzył na niego, ale nawet się nie poruszył.Usłyszałem głos Kacpra:– Kim jesteś?– Znam was, ale wy mnie nie znacie – odparł nieznajomy.– I nigdy nie poznacie, bo nie zobaczymy się więcej.Gdy wracam pamięcią do tej chwili, widzę spokojną twarz nieznajomego, który trzymał pistolet, ale strzelał jedynie słowami.Długie włosy, na których pełgały refleksy trupich świateł, brodę nadającą mu pozór antycznego mędrca.Uśmiech człowieka, który rozgarnął ostatnią zasłonę i rozróżnił mądrość od szaleństwa.I smutne oczy.Tak wyglądał ten, który w noc śmierci Kacpra przykazał nam w nic nie wierzyć.– Nie oddasz ciosu – powiedział, uderzając mnie w nasadę nosa, nawet niezbyt mocno; oczy podeszły łzami.Być może pistolet to tylko pieprzona atrapa – o broń palną było bardzo ciężko; pigułkę samobójstwa mogłeś nabyć legalnie w niemal każdej aptece; jeśli chciałeś zakończyć życie inne niż swoje, czekało cię więcej pracy.Być może we czterech spokojnie dalibyśmy mu radę.Staliśmy bez ruchu, a on uderzał i mówił.– Świata już nie ma, moi drodzy.Skończył się, a sprawiedliwi odeszli.O nic już nie chodzi.Nie ma celu, nie ma sensu, wszystkie drogi to ślepe uliczki.Najlepszym dowodem jest, że oto spuszczam wam wpierdol, za który nigdy nie spotka mnie kara.Uderzony w brzuch Tomas zgiął się wpół.Zwymiotował na asfalt.– Bardzo wymowne, chłopcze – nieznajomy poklepał go po głowie, znów mierząc z pistoletu.– Rzyganie to jedyna sensowna odpowiedź.Wam się wydaje, że możecie coś znaczyć.Widziałem was: robicie dużo hałasu.Chcecie być słyszani, prawda? Możecie już tylko rzygać, bo nawet wrzask się skompromitował.Stanął przed Kacprem.Kontrast między ich sylwetkami był niezwykły.Popierdolony kaznodzieja, złożony chyba z samych perfekcyjnie wykreślonych linii, ożywiony posąg – i mały Kacper, jak naszkicowany w pośpiechu, ledwo zarysowany.(Nic dziwnego, teraz rozumiem to dobrze; wówczas już podjął decyzję).– To miejsce, w którym stoimy.Rdza.Rozkład.Wszystko wokół rdzewieje.Nie tylko wokół, również wewnątrz.Rozejrzyjcie się.Zbudowaliście świat z metalu i betonu, a teraz korozja przeżera najwyższe konstrukcje, rdzawe zacieki żłobią mur.Zje wszystko, z wami włącznie.Wszystko upadnie, po którejś nocy nie wstanie świt.I pewnie nikt tego nie zauważy.Kacper patrzył mu w oczy.Zapewne widział coś innego niż ja.Coś więcej.Ledwo trzymał się na nogach.– Tak naprawdę – nieznajomy opuścił broń.– Chcę wam powiedzieć jedno, najważniejsze.Nie wierzcie w nic.Razem z ostatnim słowem padł cios, krótki i bez zamachu.Kacper upadł, do tyłu, na plecy, jak bezwładna kukła.Widzę cię właśnie takiego, święty Kacperku, leżącego na skrzyżowaniu, z rozłożonymi ramionami, z twarzą zastygłą w zdziwieniu.Zjadłeś za dużo żwirku, prawda? Ale gdybyś był całkiem trzeźwy, zapewne również nie rozumiałbyś słów tego dziwnego człowieka.Jak cię pamiętam, często nie rozumiałeś słów.Słowa ważą, zobacz – przygniotły cię do ziemi.Zawsze wolałeś uciec w krzyk.Święty Kacperku, gdy o tobie myślę, byłeś i jesteś czymś więcej.Czymś więcej niż słowem.Nieznajomy odwrócił się plecami.Wiedział, jak bardzo jesteśmy słabi.Skończył swoją lekcję i odszedł w noc; nie kłamał, nie zobaczyłem go nigdy więcej.Pomogliśmy się podnieść Kacprowi.Poszliśmy dalej, nic nie mówiąc.* * *– Kto to, kurwa, był? – Tomas spoglądał w lustro.Miał sine wargi.Damian patrzył w okno pustym wzrokiem.– Nocny mściciel, wędrowny filozof.Pojebany fanatyk retorycznych sztuczek.Wszystko w jednym.Że też zawsze trafimy na kogoś takiego.Rzuć puszkę.Podałem mu ambrozję.Minęła druga w nocy, gdy wróciliśmy do naszej nory na squacie.Chłopaki nie zamierzali jeszcze odpuszczać.Tomas usiadł w fotelu.– Co za szajs.Czy w ogóle to ogarniacie? Idziemy ulicą, nagle podchodzi jakiś maniak, wyciąga spluwę i pieprząc farmazony, bije nas wszystkich po kolei.Świat jest pojebany, no owszem, zawsze był, ale to chyba przesada [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl