do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie, nie ma - odrzek³em obojêtnie.To nie mog³o mieæ wielkiego znaczenia, tooznacza³o tylko sto piêædziesi¹t milionów dolarów.Gdzie panna Beresford? -spyta³em Marstona.- Z rodzin¹ - odpar³ krótko.- Pakuje siê.Twój przemi³y przyjaciel, Carreras,pozwoli³ ka¿demu zabraæ ze sob¹ po jednej walizce.Mówi, ¿e resztê rzeczyotrzymaj¹ w normalnym trybie.oczywiœcie, je¿eli ktoœ odnajdzie „Campari”,gdy on ju¿ je opuœci.By³ to, pomyœla³em, typowy przyk³ad starannoœci, w³aœciwej ka¿demu dzia³aniutego cz³owieka: pozwalaj¹c im zabraæ po jednej walizce i obiecuj¹c ewentualnyzwrot reszty rzeczy, z nawet najbardziej podejrzliwego umys³u usuwa³ niegodn¹myœl, ¿e byæ mo¿e jego intencje wobec za³ogi i pasa¿erów nie s¹ tak ca³kiemczyste i szlachetne.Zadzwoni³ telefon.Marston odebra³, s³ucha³ przez chwilê i wy³¹czy³ siê.- Za piêæ minut przychodz¹ po was z noszami - obwieœci³.- Pomó¿cie mi siê ubraæ - poprosi³em.- W bia³e szorty i bia³¹ koszulê.- Ty.ty chyba nie masz zamiaru wstaæ? - Marston by³ przera¿ony.- Gdybytak.- Wstajê, ubieram siê i k³adê z powrotem - odrzek³em krótko.- Myœli pan, ¿ezwariowa³em? Co by sobie pomyœla³ Carreras, gdyby zobaczy³, jak cz³owiek zeskomplikowanym z³amaniem uda przeskakuje ¿wawo przez reling na „Ticonderogê”?Ubra³em siê, wetkn¹³em œrubokrêt pod ³ubki na lewej nodze i wróci³em do ³Ã³¿ka.Zaledwie to zrobi³em, weszli ludzie z noszami i wszyscy trzej, wci¹¿ spowici wkoce, zostaliœmy ostro¿nie przeniesieni na nosze.Szeœciu noszowych pochyli³osiê, z³apa³o za uchwyty i ruszyliœmy w drogê.Korytarzem na górnym pok³adzie przeniesiono nas do ty³u, na pok³ad rufowy.Zobaczy³em, jak zbli¿a siê wylot korytarza, a miejsce ciep³ego, elektrycznegoblasku zajmuje zimne, szare œwiat³o poranne.Poczu³em, jak mimowolniesztywniej¹ mi miêœnie.Za kilka sekund przy naszej burcie uka¿e siê„Ticonderoga”.By³em ciekaw, czy oœmielê siê na ni¹ spojrzeæ.Czy bêdziezwi¹zana z nami dziób w dziób, czy dziób w rufê? Wygra³em czy przegra³em?Wyszliœmy na pok³ad rufowy.Zmusi³em siê, by spojrzeæ na statek.Wygra³em.Dziób w dziób, rufa w rufê.Le¿¹c nisko na noszach nie widzia³em zbytwiele, ale to jedno widzia³em: dziób w dziób, rufa w rufê.Czyli ¿e rufowydŸwig „Campari” przenosi³ skrzynie z rufy „Ticonderogi”.Spojrza³em razjeszcze, sprawdzi³em to ponownie, ale nie, wzrok mnie nie myli³.Dziób w dziób,rufa w rufê.Czu³em siê, jakbym mia³ milion dolarów.„Ticonderoga”, wielki granatowy transportowiec z czerwonym kominem, by³ niemaltej samej wielkoœci co „Campari”.Co wa¿niejsze, jego pok³ad rufowy wystawa³mniej wiêcej tyle samo ponad wodê co nasz, a to bardzo u³atwia³o prze³adunekskrzyñ i ludzi.Na pok³adzie „Campari” naliczy³em ju¿ osiem skrzyñ.Brakowa³ojeszcze dwunastu.Transport pasa¿erów poszed³ jeszcze szybciej.Na pok³adzie rufowym„Ticonderogi” - o ile mog³em dojrzeæ - stali ju¿ wszyscy pasa¿erowie i conajmniej po³owa za³ogi „Campari”.Nie ruszali siê, jeœli nie liczyæbalansowania na chwiejnym pok³adzie.Ich bezruch zapewnia³a para twardog³owychgoryli w zielonych mundurach, œciskaj¹ca odbezpieczone pistolety maszynowe.Trzeci strzelec trzyma³ ma muszce stoj¹cych przy opuszczonej porêczy barierkidwóch marynarzy z „Ticonderogi”, którzy ³apali ludzi przeskakuj¹cych z pok³adu„Campari” i pomagali im utrzymaæ równowagê.Dwaj nastêpni ludzie z„Ticonderogi” zawi¹zywali pod bacznym nadzorem liny wokó³ skrzyñ, które mieliprzetransportowaæ.Z miejsca, gdzie le¿a³em, mog³em dojrzeæ jeszcze czterechuzbrojonych mê¿czyzn - by³o ich pewnie wiêcej - patroluj¹cych pok³ady„Ticonderogi” oraz czterech innych na pok³adach „Campari”.Mimo ¿e przewa¿niebyli ubrani w coœ na kszta³t zielonych mundurów, nie wygl¹dali mi na ¿o³nierzy.Wygl¹dali na to, czym byli - na zatwardzia³ych kryminalistów z broni¹ w rêku,na zimnookich mê¿czyzn, których przesz³oœæ by³a wyryta na ich twarzachzmarszczkami brutalnoœci i deprawacji.Carrerasowi obce by³o poczucie piêkna,jednak musia³em przyznaæ, ¿e zabójców dobiera³ sobie z niew¹tpliwym talentem.Nisko na niebie wisia³y szare postrzêpione chmury, zlewaj¹ce siê w niewyraŸnyzamazany horyzont.Wiej¹cy teraz z zachodu wiatr wci¹¿ by³ silny, za to deszczniemal przesta³ padaæ, przeszed³ w zimn¹ m¿awkê, któr¹ siê raczej wyczuwa³o ni¿widzia³o.Widocznoœæ by³a wprawdzie kiepska, lecz pozwala³a Carrerasowi upewniæsiê, ¿e w s¹siedztwie nie ma ¿adnego statku.Zreszt¹ radar pracowa³ przez ca³yczas.A jednak widocznoœæ najwyraŸniej nie by³a a¿ tak dobra, by Carreras móg³dostrzec trzy liny, przywi¹zane przy lewej burcie do s³upka relingu.Z miejsca,w którym le¿a³em, widzia³em je wyraŸnie.Dla mnie by³y one wielkie jak linypodtrzymuj¹ce most brooklyñski.Poœpiesznie odwróci³em wzrok.Stwierdzi³em jednak, ¿e Carreras nie mia³ czasu na rozgl¹danie siê.Osobiœcieprzej¹³ nadzór nad za³adunkiem skrzyñ, ponaglaj¹c zarówno swoich ludzi, jak iza³ogê „Ticonderogi”, krzycz¹c na nich, zagrzewaj¹c do roboty, dyryguj¹c zniezmordowan¹, bezlitosn¹ energi¹ i poœpiechem, który w zestawieniu z jegozazwyczaj zimnym, bezdusznym zachowaniem by³ co najmniej dziwny.Oczywiœcie, zezrozumia³ych wzglêdów zale¿a³o mu na tym, by zakoñczyæ za³adunek, nim jakiœzaciekawiony trzeci statek pojawi siê na horyzoncie, lecz mimo wszystko.Nagle zrozumia³em przyczynê jego niemal rozpaczliwego poœpiechu.Spojrza³em nazegarek.By³o ju¿ dziesiêæ po szóstej.Dziesiêæ po szóstej! Z tego, co wiedzia³em oplanach Carrerasa, i s¹dz¹c po ciemnym niebie, by³em przekonany, ¿e jest górawpó³ do szóstej.Sprawdzi³em raz jeszcze, lecz nie myli³em siê.Szóstadziesiêæ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl