[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.) Natomiast chciałem powiedzieć Lukassie, że ile razy Tikat słyszy jej głos, zobaczy ją na schodach albo idącą przez podwórze, serce mu pęka na nowo.Oho, dla tej panny miałem przygotowaną piękną mówkę, nic tylko wygarnąć.Ćwiczyłem ją sobie przed końmi.Ale jakoś nic z moich zamiarów nie wyszło; można by wręcz pomyśleć, że owa trójka nigdy nie wyjechała zza zakrętu przy źródle, drżące dołeczki w ramionach Lal jedynie mi się przyśniły, podobnie jak to, że Nyateneri na moich oczach sama jedna położyła trupem dwóch morderców.Rzeczywista była tylko samotność, dla której przed ich przybyciem nie miałem nawet nazwy; samotność, upał i strach.Pewnego razu spytałem Marineshę, bo Tikata zagadywać o to nie chciałem, jak się miewa stary czarodziej.Odpowiedziała mi nie swym zwykłym szpaczkowatym świergotem, lecz pełnym pokory i wahania szeptem:– Nie najgorzej, jak mi się wydaje.Kiedy zaś ją naciskałem, najpierw się nabzdyczyła, a potem rozpłakała, nie w bolesnym milczeniu, jak dama, o co się przedtem zawsze, gdy do łez przychodziło, starała, ale z głośnym szlochem i chlipaniem, drąc mi przy okazji najlepszą chustkę do nosa.Z jej mazania się zrozumiałem tylko tyle, że od powrotu Lal i Nyateneri Marinesha prawie staruszka nie widuje.– Ale słyszę go, Rosseth, słyszę jak po całych nocach chodzi tam i z powrotem po izbie, coś do siebie mówi, coś sobie nuci, podśpiewuje.Rosseth, on w ogóle nie śpi!.Głaskałem ją po głowie i pocieszałem jak umiałem.– W takim razie musi spać w dzień.Nie zapominaj, że jest czarodziejem, Marinesho, a czarodzieje nie potrzebują niczego takiego jak sen, jedzenie i inne rzeczy; tym właśnie się od nas różnią.Dziewczyna wyrwała mi się jednak i spojrzała z tak bezgranicznym smutkiem, o jaki nigdy bym jej nie posądzał.– Są jeszcze ci drudzy – wyszeptała.– Czasami go odwiedzają i rozmawiają.Szczebioczą jak małe dzieci.Powiedziała to i uciekła z płaczem do gospody, zabierając moją chustkę do nosa.Tikat nie słyszał żadnych głosów; uwierzyłem mu, gdy mnie o tym zapewnił.Nie wydawało mi się bowiem, żeby bogowie, duchy, demony, potwory, czy ktokolwiek z tego bractwa chciał się ukazywać w jego obecności.Poczekałby raczej cierpliwie, aż Tikat wyjdzie.Co innego Karsh.Nigdy byś go o to nie posądził, a jednak to prawda.To muszę Karshowi oddać: potwory nie zawsze czekają, aż karczmarz wyjdzie.W parę dni po mojej rozmowie z Marinesha grubas wytropił mnie w kuchni.Tikat, nie pierwszy raz zresztą, reperował zbutwiały koński żłób, a nasz ostatni kuchcik dał właśnie drapaka; kuksańce i grubiaństwo Shadry’ego wypłaszają ich w ciągu roku około tuzina.Ma to tylko tę dobrą stronę, że smarkacze często wieją nie oglądając się nawet na zapłatę.Karsh klął Shadry’ego przez dobre pięć minut ani razu nie powtarzając tego samego przekleństwa, po czym (zawsze tak robi) odwrócił nagle wzrok i zobaczył mnie niby przypadkiem.– Zaczekaj na mnie na zewnątrz! – warknął.Stanąłem pod drzwiami i czekałem nań przez dobre pięć minut.W końcu wyszedł, purpurowy na gębie, ocierając usta; można by pomyśleć, że zjadł Shadry’ego z przystawkami.Chwilę stał nie patrząc na mnie i mruczał pod nosem:– Przeklęty głupiec, jełop zasrany, durna pała, taki z niego kucharz jak z koziej dupy trąba!Gdy się już napomstował, odwrócił się do mnie i burknął:– A, Rosseth!Zastanawiam się często nad tym, jak wymawiała moje imię Lal, a jak Karsh.Wciąż mi to nie daje spokoju.– Kazał mi pan czekać – przypomniałem.Kiwnął głową i mruknął:– Dziękuję.Nie stanę tu i nie przysięgnę, że wtedy po raz pierwszy i ostatni Karsh powiedział mi „dziękuję”.Może i kiedyś już to zrobił, nie pamiętam.Nie mam nawet zupełnej pewności, że naprawdę to słowo usłyszałem, tak zdławionym rzucił je głosem.Powiem ci tylko, że kompletnie mnie zatkało, jakby zaczął nagle wywijać obertasa z palcem przytkniętym do czubka głowy.Wytrzeszczyłem nań gały, co go tak rozwścieczyło, że wrzasnął:– No i czego tak na mnie wybałuszasz ślepia? Co się z tobą dzieje? Gapiłbyś się tylko i gapił! W życiu nie spotkałem nikogo, kto by tak ciągle wybałuszał ślepia, i to od pierwszego dnia, od pierwszej chwili, w której cię ujrzałem!.W tym miejscu urwał, zakasłał się i splunął, nie spuszczając jednak ze mnie wzroku.Czekałem zastanawiając się, czy zamierza mnie znowu obtańcować za te rowki pod łaźnią czy też każe, żebym przestał dokuczać Marineshy.Tymczasem on potrząsnął ze złością łbem, otarł gębę, nabrał powietrza i powiada:– Powiedz no, jak się czujesz, Rosseth?Aż się trochę oplułem jąkając się przy odpowiedzi.– Jak ja się czuję?.Dobrze.Karsh pokiwał kilka razy głową, z taką powagą, jakbym oto udzielił odpowiedzi na dręczącą go przez całe życie zagadkę, i wymamrotał:– To dobrze, doskonale.– Po czym dodał, patrząc w przestrzeń obok mnie: – Chciałem ci coś powiedzieć, Rosseth.Noszę się z tym już od dawna.Czekałem, bo co miałem robić.– Byłeś.hm.nie byłeś takim najgorszym dzieckiem.Nie mazałeś się, nie plątałeś pod nogami.Całkiem dorzeczny był z ciebie dzieciak.Ostatnie słowa kosztowały go tyle wysiłku, że musiał je wyryczeć, jakby mnie prowokował, żebym zaprzeczył.Stał przede mną dysząc niczym miech i pożerał mnie wzrokiem, a jego oczy przybrały tę dziwną niebiesko-czarną barwę, jaką przybierają, ilekroć jest naprawdę wściekły.Trwało to tylko chwilę; potem odwrócił się na pięcie, wpadł do kuchni i zaczął się drzeć na Shadry’ego, nie otworzywszy jeszcze dobrze drzwi.A ja stałem osłupiały pod tym białym, oskrobanym jak skóra sheknatha niebem, dygocząc ze zdumienia, zmęczenia i strachu, przepełniony pragnieniem, aby poznać wreszcie własne imię.LISZa upalnie.Za upalnie! Biedny mały lisek wierci się i kręci wewnątrz tego okropnego wlokącego się worka z mokrej sierści
[ Pobierz całość w formacie PDF ]