[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A on… on sam?… Przylgnęła do niego.Nie ma nikogo poza nim.Nie ma nic poza nim.Będzie usiłowała pozostać z nim zawsze — przez całe życie! A jednak był od niej daleko.I co dzień się oddalał.Co dzień wydawał się bardziej odległy; szła za nim cierpliwie z otuchą, na oślep, lecz wytrwale przez wszystkie bezdroża jego ducha.Szła za nim w miarę swych sił.Ale niekiedy, w ostatnich czasach bardzo często, czuła się zagubiona jak człowiek, co zbłądził w skłębionym gąszczu wielkiego lasu.Dawny urzędnik starego Hudiga wydawał się jej równie daleki, równie wspaniały, równie groźny, równie niezbędny jak słońce bezchmurnych niebios, które daje życie tym krajom, słońce, które olśniewa i wysusza, dobroczynne i złe — źródło światła, rozkosznych woni i zarazy.Śledziła Willemsa — śledziła go z bliska, urzeczona miłością, urzeczona niebezpieczeństwem.Był teraz sam, nie miał poza nią nikogo i widziała — zdawało jej się, że widzi — iż jest jako człowiek, który się czegoś boi.Czyż to możliwe? On miałby się bać? Kogo? Tego białego starca, który miał przybyć, który przybył! Możliwe.Słyszała o tym mężu, odkąd mogła sięgnąć pamięcią.Bali się go najdzielniejsi! Co teraz myśli ten stary, stary człowiek, który wygląda tak potężnie? Co uczyni ze światłem jej życia? Czy je zgasi? Zabierze? Zabierze na zawsze! i zostawi ją w mroku; nie wśród ruchliwej, rozszeptanej nocy pełnej nadziei, kiedy uciszony świat oczekuje powrotu słońca, ale wśród nocy bez kresu, wśród grobowej ciemności, gdzie nic nie oddycha, nic się nie porusza, nic nie myśli — wśród ostatecznego mroku, chłodu i milczenia, bez żadnej nadziei na wschód słońca.Krzyknęła:— Twoje zamiary! Ty nic nie wiesz.Ja muszę… Przerwał jej podniecony bez powodu, jakby przeszczepiła w niego spojrzeniem coś z własnej niedoli:— To, co wiem — wystarczy.Zbliżyła się i stanęła przed Lingardem kładąc obie ręce na jego ramionach; zdziwiony tą śmiałością, zamrugał oczami czując, jak się w nim budzi nieznane mu wzruszenie — dziwne, przeszywające i smutne — pod wpływem jej słów, jej głosu, jej dotknięcia, pod wpływem bliskości tej dziwnej kobiety, tej istoty dzikiej i tkliwej, silnej i delikatnej, trwożliwej i stanowczej, która wplątała się tak złowrogo w życie ich obu — jego własne i tamtego białego, tamtego wstrętnego łotra.— Skąd możesz wiedzieć? — ciągnęła wnikliwym głosem, który płynął jakby prosto z jej serca — skąd możesz wiedzieć? Ja jestem z nim cały dzień.Całą noc.Patrzę na niego; widzę każdy jego oddech, każde spojrzenie jego oczu, każde poruszenie jego warg.Widzę tylko to! Nic dla mnie nie ma poza tym! I nawet ja go nie rozumiem.Nie rozumiem go! Jego! Mego życia! Jego, który jest dla mnie taki wielki,.że zakrywa ziemię i niebo przed moim wzrokiem!Lingard stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach kurtki.Mrugał szybko raz po raz, bo Aisah mówiła z twarzą tuż przy jego twarzy.Męczyła go: zdawałsobie sprawę ze swych wysiłków, aby przeniknąć znaczenie jej słów, choć czuł mimo woli, że to wszystko na próżno.Dodała po chwili [milczenia]:— Był czas, kiedy go rozumiałam.Kiedy wiedziałam, co w nim jest, lepiej niż on sam.Kiedy czułam go.Kiedy był w mojej mocy… A teraz uciekł.— Uciekł? Jak to! Nie ma go? — krzyknął Lingard.— Uciekł ode mnie — rzekła — zostawił mnie samą.Samą.Jestem przy nim zawsze.Ale sama.Ręce jej zsunęły się powoli z ramion Lingarda i opadły bezsilnie, ze zniechęceniem, jakby odsłonił się przed nią, istotą dziką, ciemną, gwałtowną, jakby w owej chwili odsłonił się przed nią wyraźnie wstrząsający fakt naszego odosobnienia, naszej samotności nieprzeniknionej i oczywistej, nieuchwytnej i wiecznej; niepokonanej samotności, która otacza, ogarnia, spowija każdą duszę ludzką od kolebki do grobu, a może i poza grobem.— Aha! Tak.Rozumiem.Jego twarz odwróciła się od ciebie — rzekł Lingard.— No więc czego chcesz?— Chcę… Szukałam pomocy… wszędzie… przeciwko ludziom… Przeciwko wszystkim… Ja nie wiem.Najpierw przybyli oni, niewidzialni biali ludzie i zadawali śmierć z daleka… Potem przybył on.Przybył do mnie, smutnej i osamotnionej.Przybył rozgniewany na swoich braci; potężny wśród swego plemienia; rozżalony na tych, których nie widziałam, na plemię, którego mężczyźni nie znają litości, a kobiety wstydu.Należał do nich i był wśród nich wielki.Prawda, że był wielki?Lingard potrząsnął z lekka głową.Aisah ściągnęła brwi i mówiła dalej spiesznie, bezładnie:— Posłuchaj.Ujrzałam go.Żyłam dawniej u boku dzielnych mężów… u boku wodzów.Kiedy przybył, byłam córką żebraka — ślepca bez sił i nadziei.Przemówił do mnie, jakbym była jaśniejsza od słońca, bardziej rozkoszna niż chłodna woda w strumieniu, u którego spotkaliśmy się, bardziej…Niespokojne oczy Aisah dostrzegły na twarzy Lingarda jakiś przelotny wyraz, który zatamował jej oddech na mgnienie i sprawił, że wybuchnęła bólem i tak gwałtowną wściekłością, iż Lingard cofnął się o krok, niby pchnięty niespodzianym podmuchem wiatru.Podniósł obie ręce dziwacznym, jakby ojcowskim ruchem, zaskoczony, czcigodny, kojący
[ Pobierz całość w formacie PDF ]