[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to godzina poobiedniej drzemki dla tych, oczywiście, którzy mogli spać.Przysunąwszy się jak najbliżej do starego człowieka porucznik niemal tchnął mu do ucha:- Właśnie chciałem usłyszeć z pańskich ust wszystko, co pan powiedział.Czy pan teraz rozumie, co miałem na myśli dziś rano, gdy ze szczytu wzgórza obserwowaliśmy okręt.Pamięta pan, co powiedziałem?Peyrol zapatrzony przed siebie mówił monotonnym szeptem:- Przypominam sobie, że oficer marynarki chciał zbić z nóg starego Peyrola, ale mu się to nie udało.Możecie mnie uważać za disparu, jeszcze jestem mimo to silniejszy od pierwszego lepszego żółtodzioba, który raptem wpada w gniew, diabli wiedzą dlaczego.I całe szczęście, że się panu nie udało, bobym pana ściągnął z sobą i wywinęlibyśmy razem ostatniego w życiu koziołka ku uciesze załogi angielskiego statku.Ładny koniec, co?- Czy nie pamięta pan mojej odpowiedzi, że Anglicy wysłaliby łódź i przetrząsnęliby nam kieszenie? „To byłby doskonały sposób”, powiedziałem.Nieruchomy jak posąg, z uchem nadstawionym ku swemu sąsiadowi, Peyrol robił wrażenie nieżywego, biernego, automatu do przyjmowania głosu, porucznik zaś szeptał z naciskiem:- Miałem wówczas na myśli tę sprawę, gdyż pomyśl, kanonierze, co mogłoby być bardziej przekonywające, niż gdyby znaleźli przy mnie ten pakiet depesz? Jaka niespodzianka dla nich, w jakie wprawiłaby, ich zdumienie! Nie powzięliby najlżejszego podejrzenia.Czy nie, kanonierze? Nie, nie powzięliby.Wyobrażam sobie, jakby kapitan tej korwety się śpieszył, jak rozpinałby wszystkie żagle, by czym prędzej wręczyć pakiet admirałowi.Rewelacje co do przeznaczenia tulońskiej floty w papierach znalezionych przy zabitym oficerze.Czyż nie cieszyliby się swym szczęściem? Lecz nie nazwaliby tego przypadkiem.O nie! Nazwaliby zrządzeniem Opatrzności.Na tyle znam Anglików.Lubią mieć Boga po swej stronie, jest On bowiem jedynym sojusznikiem, któremu nie trzeba płacić ani dawać subsydiów.Cóż, kanonierze, czyż nie byłby to doskonały sposób?Porucznik Réal odchylił się w tył, a zamyślony jak ponury posąg Peyrol zagderał cicho:- Jeszcze czas.Angielski okręt nie wyszedł z cieśniny.- Wyczekał chwilę, zachowując niesamowitą pozę żywego posągu, potem dodał złośliwie: - Nie spieszno panu, widzę, na brzeg, by wykonać to salto mortale?- Słowo daję, gotów byłbym się zdecydować, tak mi życie obrzydło - powiedział porucznik zwykłym tonem.- Niech pan tylko nie zapomni wpaść na górę po.depesze - rzekł Peyrol nie zmieniając pozy i głosu.- Lecz na mnie proszą nie czekać.Mnie życie nie obrzydło.Jestem disparu i cieszę się z tego.Nie muszę umierać.Na koniec poruszył się, pokręcił głową w prawo i w lewo, jakby się chciał przekonać, że kark mu nie skamieniał, zaśmiał się nerwowym śmiechem i zamruczał:- Disparu! Hm! Diabli mnie wzięli! - jak gdyby słowo „przepadł” w rejestrze przy czyimś nazwisku było wielką zniewagą.Z pewnym zdziwieniem spostrzegł porucznik Réal, iż słowem tym dopiekł Peyrolowi do żywego, a jeżeli nie słowem, to czymś niewypowiedzianym, przejawiającym się w tak śmieszny sposób.Na chwilę i porucznikiem owładnął gniew, który zawrzał i zgasł natychmiast pod chłodnym tchnieniem refleksji:- Obaj jesteśmy ofiarami przeznaczenia, które sprawiło, żeśmy się spotkali.I znów napłynęła fala gniewu.Dlaczego musiał się natknąć na tę dziewczynę czy kobietę, bo nie wiedział, co o niej myśleć, i tak okropnie męczyć się z tego powodu? I to on, który od dzieciństwa starał się wyplenić w sobie wszelkie sentymenty.Owładnęło nim uczucie niesmaku, zdumienia nad samym sobą i nad niespodziankami życia; uczucia te nadały mu pozory człowieka pogrążonego w zadumie, z której zbudził go dopiero Peyrol wybuchem niezadowolenia, gwałtownym, choć niezbyt hałaśliwym.- Nie! - krzyknął Peyrol.- Jestem za stary, bym miał łamać kark dla lądowego żołnierza z Paryża, któremu się zdaje, że wymyślił coś mądrego.- Nie żądam tego od pana - rzekł porucznik głosem surowym, który Peyrol nazwałby głosem człowieka z epoletami - stary rozbójniku morski! I nie robi się tego dla żołnierza lądowego w żadnym razie.Koniec końców, obaj jesteśmy Francuzami.- Zmiarkował to pan, co?- Tak - odparł Réal.- Dzisiejszego ranka, słuchając pańskich słów na stoku wzgórza, o rzut kamieniem od angielskiego okrętu.- O tak - jęknął Peyrol.- Okręt z francuskiej stoczni! - Uderzył się w pierś, aż zadudniło.- Serce boli, gdy się nań patrzy.Gotów byłbym sam, w pojedynkę, skoczyć z góry na pokład.- Tak, rozumieliśmy się wtedy - powiedział porucznik.- Lecz, zauważ pan, ta rzecz jest daleko donioślejsza od odebrania złupionej korwety.W gruncie rzeczy chodzi o coś więcej niż o spłatanie figla admirałowi.Jest to część mądrego planu, Peyrol.Bardziej to nas zbliży do celu, do odniesienia wielkiego zwycięstwa na morzu.- Nas! - rzekł Peyrol.- Ja jestem rozbójnikiem morskim, a pan oficerem marynarki.O kim pan myśli mówiąc „nas”?- Myślę o wszystkich Francuzach - odparł porucznik.- Lub, powiedzmy po prostu, o Francji, której pan także służył.Peyrol,.którego kamienna maska mimo woli zmiękła i stała się bardziej ludzka, skinął potakująco głową i rzekł:- Pan ma jakiś pomysł.Co to takiego, jeżeli pan, zechce zaufać rozbójnikowi morskiemu?- Nie, ale zaufam kanonierowi republiki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]