do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.LeslieSherston, nie by³a w mniemaniu Joan kobiet¹ o zapêdach intelektualnych.Tamtego roku paŸdziernik faktycznie by³ ³adny i ³agodny.By³ wrêcz cudowny.Pamiêta ca³kiem dobrze, jak kilka dni póŸniej Rodney zapyta³ j¹ zdziwionymtonem:— Czy nie powinny ju¿ dawno przekwitn¹æ? — Patrzy³ na rododendrony, którenormalnie zakwita³y w marcu albo pod koniec lutego.Tymczasem wtedy, wpaŸdzierniku, obsypane by³y pe³nymi, krwistoczerwonymi kwiatami.— Och, rododendrony kwitn¹ wczesn¹ wiosn¹, lecz, jak widaæ, jesieni¹ równie¿,zw³aszcza je¿eli jest tak ³agodna i ciep³a jak w tym roku.On dotkn¹³ delikatnie jednego kwiatu i powiedzia³ pó³g³osem:— Jeszcze w maju wiatr nieraz mrozem p¹k omiata…”— W marcu — powiedzia³a mu — nie w maju.— S¹ jak krew — rzek³.— Jak krwawi¹ce serce.I choæ wczeœniej nie interesowa³ siê ¿adnymi kwiatami, to od tamtej poryszczególnie upodoba³ sobie te jedne — rododendrony.Pamiêta, jak (ale to ju¿ wiele lat póŸniej) w³o¿y³ sobie do butonierki takiwielki, czerwony p¹k.Bardzo ciê¿ki.Na pewno mu wypadnie, pomyœla³a.No iwypad³, jak¿eby inaczej.Wraca³a sk¹dœ do domu i przechodz¹c ko³o koœcio³a, zobaczy³a Rodneya nacmentarzu, miejscu wed³ug niej najmniej nadaj¹cym siê do jakichkolwiekspacerów.— Rodneyu, co ty tu robisz?! — zawo³a³a, podchodz¹c bli¿ej.A on siê zaœmia³ i powiedzia³:— Zastanawiam siê nad swoim koñcem i nad tym, co bêdê mia³ na swoim grobie.Spodziewam siê, ¿e nie kawa³ek granitu.Granit jest zbyt pretensjonalny.No ina pewno nie marmurowy pos¹g anio³a.Popatrzy³a w dó³, na dopiero co po³o¿on¹ marmurow¹ p³ytê.Id¹c za jej spojrzeniem, Rodney przeczyta³ bardzo powoli:— Leslie Adeline Sherston, najukochañsza ¿ona Charlesa Edwarda Sherstona.Zasnê³a w Panu 11 maja 1930.„I ka¿d¹ ³zê otrze Bóg z ich oczu”*.— Minê³aminuta, nim znów siê odezwa³.— Cholernie g³upio robi siê cz³owiekowi na myœl oLeslie Sherston, która le¿y pod czymœ takim jak ten zimny kawa³ek marmuru, no itylko skoñczony idiota, tylko Sherston móg³ kazaæ wykuæ taki napis.Nieuwierzê, by Leslie zap³aka³a choæby raz w ¿yciu.Joan zrobi³o siê nieswojo.Odnosi³a wra¿enie, ¿e uczestniczy w jakiejœbluŸnierczej zabawie.— A ty co byœ wybra³?— Dla niej? Sam nie wiem.Mo¿e coœ z Psalmów? „Pe³nia radoœci jest przedobliczem Twoim”*.Coœ w tym guœcie.— Myœla³am o epitafium dla ciebie.— Och, dla mnie? — Zamyœli³ siê, po czym, uœmiechaj¹c siê, powiedzia³.— „Panjest moim pasterzem… Pozwala mi le¿eæ na zielonych pastwiskach”*.Mo¿e to.— Zawsze, kiedy s³ucham tego psalmu, niebo zdaje mi siê nudnym miejscem.— A jakie ono jest, wed³ug ciebie, Joan?— No có¿, ¿adne z³ote wrota.Nic z tych rzeczy, to jasne.Lubiê myœleæ o nimniby o jakimœ dobrze zorganizowanym pañstwie, gdzie ka¿dy jest zajêty i ka¿dyna swój cudowny sposób przyczynia siê do tego, by ten œwiat stawa³ siê corazpiêkniejszy i szczêœliwszy.Urz¹d u¿ytecznoœci publicznej, oto niebo wed³ugmoich wyobra¿eñ.— Ale¿ z ciebie okropna ma³a pedantka, Joan.— Uœmiechn¹³ siê, jakby ten jegoirytuj¹cy uœmieszek móg³ z³agodziæ uszczypliwoœæ uwagi.— Nie — doda³ — mniewystarcz¹ zielone pastwiska i owce prowadzone przez pasterza do domu wprzedwieczornym ch³odzie… Wiesz, Joan, to oczywiœcie absurdalne, lecz czasami,id¹c do kancelarii przez High Street, lubiê sobie wyobra¿aæ, ¿e za chwilê —wcale nie skrêcê w Bell Walk, tylko w jak¹œ ukryt¹ dolinê z zielonympastwiskiem, otoczon¹ stokami ³agodnych, zielonych wzgórz.Ta dolina jest tamod zawsze, w samym sercu miasta, choæ nikt o niej nie wie.Skrêcam w ni¹ zha³aœliwej High Street i zdziwiony, pytam sam siebie: „Gdzie ja jestem?” Awówczas ktoœ mi odpowiada, bardzo ³agodnie, ¿e nie ¿yjê…”— Rodneyu! — By³a naprawdê wystraszona, by³a skonsternowana.— Ty jesteœ chory.To niemo¿liwe, byœ czul siê dobrze.Coœ j¹ tknê³o, i nie bez racji.Wkrótce za³ama³ siê nerwowo i wyl¹dowa³ wsanatorium w Komwalii, gdzie przele¿a³ w milczeniu dwa miesi¹ce, ws³uchuj¹c siêw krzyki mew i wpatruj¹c siê ponad bezbarwnymi, nagimi wzgórzami w morze nahoryzoncie.Jak siê zdawa³o, by³ ca³kiem zadowolony ze swego losu.A¿ do tamtego dnia, kiedy spotka³a go na przykoœcielnym cmentarzu, nie zdawa³asobie sprawy z jego przepracowania.To wtedy, gdy zawrócili, aby pójœæ do domu,a ona trzyma³a go pod ramiê i przynagla³a do poœpiechu, to w³aœnie wtedyzobaczy³a, ¿e ciê¿ki p¹k rododendronu wypad³ mu z butonierki i le¿y na grobieLeslie.— Och, popatrz, twój rododendron — powiedzia³a i zrobi³a krok, aby go podnieœæ.Lecz on zaprotestowa³:— Zostaw go.Niech sobie le¿y.Zostaw go tam dla Leslie Sherston.W koñcu by³anasz¹ przyjació³k¹.A ona doda³a, ¿e to sympatyczny pomys³ i ¿e sama mog³aby jutro przynieœæ wielkibukiet ¿Ã³³tych chryzantem z ogrodu.By³a, pamiêta, trochê przestraszona dziwnym uœmiechem, jakim j¹ obdarzy³.Tak, tamtego dnia zdecydowanie czu³a, ¿e z Rodneyem dzieje siê coœ z³ego.Oczywiœcie nie mia³a pojêcia, ¿e jest na krawêdzi kompletnego za³amania, mimoto wiedzia³a, ¿e tak czy owak jest jakiœ dziwny…Przez ca³¹ powrotn¹ drogê do domu zasypywa³a go niespokojnymi pytaniami, leczon uparcie powtarza³ jedno i to samo:— Jestem zmêczony, Joan… Jestem zmêczony.A raz, bez wiêkszego sensu, doda³: —Nie wszyscy mo¿emy byæ dzielni… I nie min¹³ tydzieñ, kiedy któregoœ ranka rzek³na wpó³ sennie:— Nie wstanê dzisiaj.I rzeczywiœcie zosta³ w ³Ã³¿ku.Do nikogo siê nie odzywa³, na nikogo niepatrzy³.Le¿a³, a na jego ustach b³¹ka³ siê delikatny uœmiech.Potem przez dom zacz¹³ siê przewijaæ korowód lekarzy i pielêgniarek, a¿wreszcie zapad³a decyzja, ¿e powinien udaæ siê na d³ug¹ kuracjê wypoczynkow¹ doTrevelyan.¯adnych listów, ¿adnych telegramów i ¿adnych goœci.Nawet Joan niemia³a prawa go odwiedzaæ.Jego w³asna ¿ona.To by³ na swój sposób smutny, k³opotliwy i deprymuj¹cy okres w jej ¿yciu [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl