do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za mało wiedzy.Odrzuciła kołdrę i wsunęła się z ulgą do szerokiego łóżka.Było jej ciepło i wygodnie.Zmęczenie znikało, zapadała w sen.Nie usłyszała stuknięcia drzwi balkonowych.Raczej jakiś nieokreślony dźwięk, nie przypominający niczego.Niczego znanego.Usiadła na łóżku, ale dłoń wyciągnięta w kierunku małej lampki, by ją zaświecić, zamarła.Czuła strach jeżący włosy i powodujący ściśnięcie gardła.Nie była w stanie wykrztusić słowa.Tym bardziej wrzasnąć na całe gardło.A powinna.W nogach łóżka stała postać okryta mnisim habitem z naciągniętym na twarz kapturem.Nie ruszała się.Stała chowając dłonie w szerokich rękawach.Postać wysoka ponad miarę.Agata zamykała i otwierała oczy, chcąc się za wszelką cenę zbudzić.Miała nadzieję, że to sen.Niestety, jej głowa i każda z rąk ważyły chyba z tonę.Nie potrafiła wykonać żadnego ruchu.Przestała na moment oddychać.Postać uniosła ramię.Z rękawa posypał się.śnieg.Padał w nogach jej łóżka niby z rozprutej zimowej chmury.Gdy już sięgał stóp, postać wyciągnęła dłoń: to był piszczel.Kości szkieletu o brązowej, suchej skórze.Agata wrzasnęła z całych sił.Wydawało jej się, że ten krzyk rozbrzmiewa na wszystkich piętrach Badrutt’s Palace.Dłoń sięgnęła włącznika.Lampka zabłysła żółtym światłem.U wezgłowia nie było nikogo.Lekko uchylona firanka chwiała się na wietrze.— Boże — wyszeptała, z trudem rozwierając zmartwiałe wargi — to mi się śniło! — Zerwała się, by zamknąć drzwi balkonowe, których wcale nie otwierała.Majowy chłód w wysokich górach nie pozwalał na sen przy uchylonym oknie.Jej stopa dotknęła czegoś mokrego.Wrzasnęła, cofając się o krok.W nogach łóżka wysychała spora kałuża wody.Ostatnie drobiny śniegu topiły się, wsiąkając w dywanik.— Tu ktoś był! Śnieg nie jest tylko tworem mojej fantazji! — przekonywała samą siebie, by zagłuszyć gwałtowne bicie serca.Nie wiedziała, dlaczego nagle zaczęła się ubierać.Pokój w ciepłym świetle elektryczności miał normalny wygląd.Wciągała sweter na gołe ciało, spodnie i adidasy, nie dbając o bieliznę.Chciała stąd uciec jak najdalej.Choćby do holu, gdzie na pewno spotka normalnych ludzi.Zerknęła na zegarek.Była druga w nocy.W hotelu panowała martwa cisza.No, ktoś sobie ze mnie zakpił! — jej umysł próbował pracować.— Ktoś chciał mnie nieźle nastraszyć.Może zmusić do wyjazdu? Nie, nie zostanę tu ani minuty sama! — znów przemożny strach sparaliżował jej ruchy.Mokra plama nie zniknęła z podłogi.— Wiać stąd byle gdzie!Naciągnęła ciepłą kurtkę z kapturem.Klucz tkwił w drzwiach.Otworzyła je, wysuwając ostrożnie głowę na korytarz.Pusto.Mżyło światło, ukazując szereg jednakowych dębowych płaszczyzn z błyszczącymi klamkami.Hotel jak hotel.Zbiegła schodami na pierwsze piętro.Wychylona przez wypolerowaną poręcz widziała hol wyłożony jasnym dywanem, zieleń ukrytą w bocznych załomach i.brązowy płaszcz czy też habit znikający za recepcją.Suchość w ustach wzrastała.Pot gromadził się na brwiach.Runęła w dół, przeskakując po dwa stopnie.Jakby miała dwadzieścia lat.Dotarła do obrotowych drzwi nie niepokojona przez nikogo.Wypadła w czerń nocy nie zastanawiając się, dokąd biegnie.— Jacek! — wyszeptała, czując nocny chłód.Naciągnęła kaptur na głowę, pamiętając tylko tyle, że należy skręcić w lewo.Jak przez mgłę przypominała sobie nazwę hotelu.— Coś jak langusta garnie! — wymruczała.— Już wiem! Languard Garni! Przy via Veglia! Tak mówił! — nie zastanawiała się nad jego reakcją, gdy usłyszy łomotanie do pokoju.W ogóle nie myślała.Przed oczyma wciąż miała brunatny kikut dłoni, z którego.sypał się śnieg.Koszmar.Hotel znalazła stosunkowo łatwo.Miał błękitny neon i wyglądał na oazę spokoju.Starsza, elegancka pani w recepcji nie zdziwiła się jej widokiem.— W czym mogę pomóc? — przyjaźnie spytała twardą angielszczyzną.— Muszę się widzieć z monsieur Jack Keller.Toute de suite.— wyszeptała po francusku.Ten język był pierwszy, jakiego się nauczyła w dzieciństwie.Brzmiał lepiej w chwilach szczególnych.— Jest druga w nocy.— Siwowłosa pani miała łagodny uśmiech.— Wiem.Proszę.zadzwonić.Dama bez słowa nacisnęła właściwe klawisze.Chwilę trwało, zanim w pokoju podniesiono słuchawkę.— Tu jest do pana.madame, jak panią zaanonsować?Agata niezbyt grzecznie wyrwała jej słuchawkę z rąk.— Jacek? Muszę natychmiast.— Wejdź na górę — usłyszała jego spokojny głos.— Pokój numer trzysta trzy.Nie czekała na windę.Biegła przeskakując stopnie.U wylotu schodów wpadła w jego ramiona.Stał boso, w spodniach od piżamy z gołym, opalonym na brąz torsem.O nic nie pytał.Objął ją i poprowadził do swego pokoju.Długo nie mógł zdjąć z niej kurtki.Płakała wstrząsana dreszczami.Aż ucichła.— Już dobrze — mruczał z ustami w jej zmierzwionych włosach.— Już w porządku.Jesteś bezpieczna.Zdejmij sweter, spodnie i mokre buty.Wejdź pod kołdrę.Dała się rozebrać niczym lalka.Jego ciepłe dłonie powodowały, że dreszcz mijał.Nie pytał, co się stało.Wiedział, że jeszcze nie potrafi niczego wytłumaczyć.Nie teraz.Była kłębkiem nerwów, który trzeba rozgrzać i utulić.Miał doświadczenie.Wiele kobiet przewinęło się przez jego życie.Wstał, by podnieść z podłogi jej rzeczy.— Nie! — krzyknęła zduszonym głosem.— Nie odchodź!Położył się obok niej.Objął ją ciasno ramionami.Całował oczy, policzki, szyję.Czuł, jak się uspokaja, odpręża.Oddawała jego pieszczoty wolno i konsekwentnie.Była naga.I stało się to, co stać się musiało.Kochali się zachłannie, długo, raz za razem.Aż zmorzył ich sen.Promienie słońca przedarły się przez firankę i oświetliły jej zaróżowioną twarz.Zniknęła gdzieś bladość skóry i cienie pod oczami.Leżała rozgrzana, spokojna, posapując jak nie rozbudzony szczeniak.Jacek oparty na łokciu przyglądał się jej krótkim, gęstym rzęsom.— Obudź się! — wyszeptał miękko, całując jej powiekę.Drgnęła.Otworzyła oczy.Były zielone i pełne zdziwienia.— Co ja.— Co tu robisz? Śpisz.— Ale.— zaczęła sobie przypominać noc, strach i ucieczkę.— Przepraszam.ja.Zamknął jej usta pocałunkiem.Nie broniła się.Znów się kochali.Minuty rosły w kwadranse.Ich ciała odrywały się od siebie z trudnością.Uniosła głowę.— Ona była u mnie w nocy.Bilqis.Nasypała śniegu u stóp łóżka.Kiwała piszczelem.No.Skrzywił usta.— Naturalnie.Skoro tak mówisz.Przestraszyłaś się czegoś.I przybiegłaś tutaj.— A ty mnie wykorzystałeś.Wybuchnął śmiechem.— I nawzajem.Amen.Mocno spóźniona wbiegła na salę konferencyjną.Po straszliwej nocy i cudownym poranku zdążyła się jedynie przebrać.O śniadaniu nie mogła nawet marzyć.Szwajcarzy byli punktualni, jak ich wspaniałe zegarki, przygotowywali wszystko z dokładnością do sekundy.Grzanki i kawę też [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl