[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mężczyźni są gorsi niż dzieci.Spojrzenia, którymi się obrzucali, wyraźnie świadczyły o tym, że wojna nie jest zakończona, chociaż żadna ze stron nie ma szans na zwycięstwo.Mimo wszystko zdecydowała się kontynuować walkę.Przysiadła teraz z tyłu, za nim, złapała go za uszy, odchyliła jego głowę mocno do tyłu i ścisnęła ją pomiędzy kolanami.W tej pozycji brodę miał wyżej niż czoło.Znów ścisnęła palcami policzki, tym razem mniej delikatnie.- Całe szczęście, że zgoliłam ci brodę, Angliku - powiedziała, siląc się na spokojny ton.- Byłoby to znacznie bardziej bolesne, gdybym szarpała cię za włosy po to, żebyś otworzył usta.Z wyrazu jego twarzy domyśliła się, że mężczyzna do tej pory nie zorientował się, że nie ma już swej pięknej brody.Teraz już wiedział.Myliła się, uważając, że to, co widziała wcześniej, było furią.W furię wpadł dopiero teraz.- Och, ta odrobina rudych włosów szybko odrośnie - uspokoiła go.- Uwierz mi, Angliku, to jest najmniejszy z twoich kłopotów.Spojrzenie, które jej rzucił, zapowiadało straszliwą zemstę.Uśmiechnęła się słodko, mocniej ścisnęła jego policzki i wlała całą zawartość miseczki w usta Anglika.Prychał, krztusił się, kasłał, jakby tonął.I wreszcie przełknął leczniczy wywar.10Aa mała wiedźma otruła mnie, pomyślał Roger.Głowa ciążyła mu jak po wypiciu dzbana wina.Jeżyk miał suchy niczym wiór.Czuł się fatalnie.Gardło miał nadal opuchnięte i obolałe, ale mógł już przełknąć ślinę bez uczucia, że przełyka coś wielkości własnej głowy.Pomyślał, że gdyby dopadł człowieka, który go powiesił, nie zabiłby go od razu, tylko najpierw pozwoliłby mu poznać, co znaczy prawdziwy ból.Nie wiedział jednak, kto to zrobił.Ktoś, kto go znał.Ten tchórz zawołał go po imieniu.Znów słyszał głos wołający jego imię.Słyszał upiorny śmiech i nagle wydało mu się, że przeżywa to zdarzenie jeszcze raz.Ręce zaczęły mu drżeć.Zacisnął dłonie w pięści i czekał.Miał nadzieję, że ten stan wkrótce minie.Nie wiedział, jak długo to trwało, może zasnął, ale kiedy znów otworzył oczy, drżenie ustąpiło.Jego ręce bezwładnie spoczywały na sienniku.Uniósł głowę i rozejrzał się po izbie.Kobiety nie było.W chacie nie dostrzegł nikogo poza zwierzętami - lis, kilka zajęcy, borsuk i para łasic, wszystkie zamknięte w klatkach.Nawet świnia uwiązana była na krótkim kawałku liny w przeciwległym rogu izby.Po jej grzbiecie spacerował sokół, w podobny sposób jak król Edward przemierza swoją komnatę.Ten ptak był jedynym zwierzęciem cieszącym się swobodą.Usłyszał jakiś szelest dobiegający od strony okna i odwrócił głowę.Na parapecie siedziały dwie wiewiórki; ze zgrabnie uniesionymi ogonami, chrupały orzeszki, niewątpliwie zostawione tam dla nich.Przynęta, pomyślał.Wiewiórki patrzyły na niego, potem zaszczebiotały do siebie, jak gdyby były damami dworu wymieniającymi najświeższe plotki.Roger chrząknął głośno; tylko taki dźwięk mógł z siebie wydobyć.Spłoszone wiewiórki uciekły.Powinniście mi podziękować, pomyślał, bo uratowałem was od zamknięcia w klatce.Siedziałybyście tam jak ten lis czy borsuk albo zostałybyście skrępowane tak jak ja.Głowa opadła mu do tyłu na miękki siennik.Leżał tak nieruchomo przez dłuższą chwilę ze wzrokiem utkwionym w poczerniałe grube krokwie wiszącego nad nim dachu.Potem odruchowo szarpnął liną krępującą mu ręce w nadgarstkach.Weszło mu to już w nawyk.Gdy tylko był w miarę przytomny, nie ustawał w próbach uwolnienia się.Tym razem wydało mu się, że coś jest inaczej.Albo śnię, albo lina na lewej ręce jest poluzowana, pomyślał.Poruszył ręką.Lina była luźna.Przez następne parę minut szarpał, ciągnął, wykręcał rękę, aż wreszcie ją uwolnił.Natychmiast zajął się oswobodzeniem prawej ręki.Ożywiała go myśl o ucieczce.Usiadł zbyt energicznie i zakręciło mu się w głowie.Na moment przycisnął dłonie do czoła, potem kilka razy głęboko odetchnął i zaczął rozplątywać linę krępującą nogi.Odwrócił się na bok, potem ukląkł, a wreszcie wstał, opierając się o parapet.Nogi miał jak z waty.Musiał przytrzymać się ściany, żeby nie upaść.Po chwili ruszył powoli w stronę drzwi.Chwiejąc się na nogach, wyszedł na zalane popołudniowym słońcem podwórze.Kobiety nigdzie nie było.Ostrożnie wyjrzał za róg domu.Tam też jej nie było.Zobaczył natomiast araba pasącego się na łące za kamiennym mostkiem przerzuconym przez rwący strumień.Kobiety nigdzie nie widział.Rozejrzał się i ruszył na tyle szybko, na ile pozwalały mu zesztywniałe nogi.Drobne, ostre kamyki kaleczyły bose stopy; szedł zataczając się.Osłabione ciało nie słuchało poleceń mózgu.Przeszedł wreszcie przez mostek na łąkę i powoli zbliżył się do konia spokojnie skubiącego trawę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]