do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– To było prawie trzy godziny temu.– Wskazał na gęstniejące zielone pasemka u dołu ekranu.– Wie pan, co to jest?– Tak, sir – odparł Jennings.– Zanosi się na małą burzę.– Na małą burzę? – powtórzył głucho Schelling.– Zejdź mi z drogi, głupcze.– Przecisnął się obok Jenningsa i wyszedł chwiejnym krokiem na oświetlony słońcem korytarz.Stanął niezdecydowany i zwilżył wargi.Należało, oczywiście, zawiadomić komandora.Opuszczał centrum radarowe jak człowiek idący na własną egzekucję.Chorąży Jennings spoglądał za nim zdumionym wzrokiem.Oficer dyżurujący w biurze obok gabinetu Brooksa miał wątpliwości, czy powinien pozwolić, by Schelling przeszkadzał komandorowi.Schelling pochylił się nad jego biurkiem i powiedział z naciskiem:– Jeżeli nie zobaczę się z komandorem w ciągu dwóch minut, przez najbliższych dwadzieścia lat będzie pan klepał łańcuchy kotwiczne.Odczuł pewną satysfakcję widząc, że udało mu się zastraszyć oficera, ale przygasiła ją obawa o to, co powie Brooks.Na biurku Brooksa jak zwykle panował porządek, a on sam siedział w identycznej pozycji, jakby przez ostatnie dwa dni w ogóle się nie ruszył.– No i cóż, komendancie? – powiedział na powitanie.– Podobno ma pan do mnie jakąś pilną sprawę.Schelling przełknął ślinę.– Eee.tak, sir.Chodzi o Mabel.Na twarzy Brooksa nie drgnął żaden mięsień, ton jego głosu także się nie zmienił, pojawiła się w nim jednak nagle nuta napięcia, gdy zapytał spokojnie:– W czym rzecz?– Zdaje się, że huragan zboczył z przewidywanego kursu – powiedział bez ogródek Schelling.– Zdaje się? Zmienił kurs czy nie?– Tak, sir.Zmienił.– No i?Schelling napotkał twarde spojrzenie szarych oczu Brooksa i głośno przełknął ślinę.– Zmierza prosto w naszym kierunku.– Zaniepokojony milczeniem komandora ciągnął dalej: – Nie powinno było do tego dojść, sir.To przeczy wszelkim teoriom.Huragan miał przejść na zachód od Kuby.Nie mam pojęcia, dlaczego zmienił kurs i nie znam żadnego meteorologa, który mógłby to wyjaśnić.Jest tak wiele spraw, o których.Brooks po raz pierwszy zmienił pozycję.– Niech pan przestanie ględzić, Schelling.Ile mamy czasu? Schelling położył na biurku teczkę i otworzył ją.– Huragan jest teraz nieco ponad dwieście siedemdziesiąt kilometrów stąd i przesuwa się z prędkością osiemnastu kilometrów na godzinę.To nam daje piętnaście, może szesnaście godzin.– Nie interesuje mnie pańskie rozumowanie – stwierdził Brooks.– Pytałem tylko o czas.– Obrócił się na fotelu i podniósł słuchawkę telefonu.– Proszę z oficerem operacyjnym.Komendancie Leary, niech pan rozpocznie natychmiast realizację Planu K – Zerknął na zegarek.– Godzina ósma trzydzieści jeden.Tak jest.Natychmiastowa ewakuacja.Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Schellinga.– Nie przejmowałbym się tym za bardzo, komendancie.To ja podjąłem decyzję, żeby tu pozostać, a nie pan.Wyatt nie dysponował żadnymi faktami.Opierał się tylko na niejasnych przeczuciach.– Może byłem jednak zbyt nieustępliwy, sir – stwierdził Schelling.Brooks machnął ręką.– To także wziąłem pod uwagę.Znam możliwości moich oficerów.– Odwrócił się i spojrzał za okno.– Żałuję tylko, że nie możemy nic zrobić dla mieszkańców St.Pierre.To, oczywiście, wykluczone.Wrócimy tu jak najszybciej i pomożemy oczyścić teren, ale huragan porozbija statki i sytuacja nie będzie łatwa.– Popatrzył na Schellinga.– Zna pan swoje obowiązki w ramach Planu K?– Tak, sir.– Więc niech pan je wypełni.Przyglądał się Schellingowi z wyrazem politowania, gdy ten opuszczał jego biuro, potem zaś wezwał swego osobistego adiutanta.Było sporo do załatwienia – wiele niezbędnych spraw.Gdy tylko został znów sam, podszedł do sejfu w ścianie i zaczął przekładać dokumenty do wzmocnionej ołowiem aktówki.Dopiero po wypełnieniu swych ostatnich służbowych obowiązków w bazie na Cap Sarrat spakował kilka osobistych rzeczy, które chciał zabrać, między innymi wyjęte z szuflady biurka zdjęcie żony i dwóch synów.IIEumenides Papegaikos był bardzo przerażony.Nie nadawał się na bohatera i nie podobało mu się położenie, w jakim się znalazł.Co prawda prowadzenie nocnego klubu wiązało się z pewnymi trudnościami, miały one jednak taki charakter, że dzięki pieniądzom można było im sprostać.Zarówno skorumpowani policjanci Serruriera, jak i oferujący ochronę miejscowi gangsterzy dawali się przekupić, co wyjaśniało częściowo, dlaczego żądał od klientów tak wysokich opłat.Pieniądze nie mogły go jednak ochronić przed wojną domową, a całe złoto świata nie potrafiło powstrzymać nadciągającego huraganu.Miał nadzieję, że zabierze się na Cap Sarrat razem z Amerykankami, ale przez Wyatta i wybuch wojny stało się to niemożliwe.W pewnym sensie dziękował losowi, że znalazł się wśród cudzoziemców.Miał trudności z angielskim, lecz dzięki temu mógł ukryć swe obawy i niepokoje.Nie zgłaszał się nigdy na ochotnika, ale z udawaną ochotą robił wszystko, co mu kazano, maskując w ten sposób wewnętrzny strach.Dlatego właśnie przekradał się teraz ostrożnie przez plantację bananowców, zmierzając w kierunku szczytu wzgórza, za którym widać było morze.Słyszał wokół przeróżne dźwięki: granie cykad i cichsze, bardziej złowieszcze odgłosy, które dochodziły jakby ze wszystkich stron.Od czasu do czasu rozlegał się brzęk metalu, odległy szmer rozmów, albo sporadyczny szelest liści bananowców, które podczas parnej, bezwietrznej nocy powinny być nieruchome.Dotarł na szczyt wzgórza cały spocony i spojrzał w dół, w kierunku nadmorskiej drogi.Panowało tam spore ożywienie.Dudniły ciężko silniki ciężarówek, błyskały światła, a w jasnym blasku księżyca poruszało się wiele postaci.Kamieniołom, w którym zostawili samochód, był teraz pełen pojazdów.Przyjeżdżały i odjeżdżały bez przerwy wąską drogą.Po chwili Eumenides cofnął się i zawrócił do reszty grupy.Wzdłuż całej plantacji rozbłyskiwały światła, migotały ogniska rozbijającej obóz armii.Czasem potrafił rozróżnić pojedyncze sylwetki ludzi, gdy poruszali się na tle płomieni.Schodził po zboczu z nadzieją, że gdyby go nawet dostrzeżono, zostanie wzięty za jeszcze jednego żołnierza, który błąka się w ciemnościach.Podążał ostrożnie w kierunku kotliny, w której wykopali jamy.Dotarł tam bez problemów, ale stracił sporo czasu.Minęła prawie godzina, zanim dołączył do Julie i pani Warmington.Z dna zamaskowanej dziury dobiegł go ostrożny szept Julie:– Eumenides?– Tak.‘Zie jes’Rawst’orne?– Jeszcze nie wrócił.Co się dzieje?– Duzio luzi.Zio’niezie.Armia – odparł Eumenides, zmagając się dzielnie z angielszczyzną.– Wojska rządowe? Ludzie Serruriera?– Tak.– Zatoczył ręką łuk.– Sien’zie.Pani Warmington cicho jęknęła, a Julie powiedziała powoli:– Serrurier musiał zostać pobity – wyparty z St.Pierre.Co robimy?Eumenides milczał.Nie wiedział, co mogliby zrobić.Gdyby próbowali się wydostać, niemal na pewno by ich schwytano, ale jeśli nie ruszą się z miejsca, zostaną zauważeni za dnia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl