do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powątpiewałem zresztą, czy kiedykolwiek istniała.Po dziesięciu minutach nikogo już prawię nie było.Tylko na skraju peronu dziesięcioletni malec w trykotowej koszulce i za obszernych spodniach z przejęciem trącał czubkiem obszarpanego buta patyk po lodach.— Olek! — zawołałem.Ale on, nie spojrzawszy nawet w moją stronę, zeskoczył z peronu, przeszedł przez tary kolejowe i zniknął za rogiem budynku…Nie miało sensu poszukiwać go w mieście.Bez celu wałęsałem się więc po peronie godzinę, dopóki się nie doczekałem powrotnego pociągu.Przez całą drogę do Ust–Mińska nie opuszczało mnie uczucie jakiejś niepowetowanej straty.Dlaczego on nie przyszedł? Dlaczego? Sąsiedzi z przedziału pogrążyli się w swoich myślach, tylko jedna z kobiet przez całą drogę opowiadała o swoich figlach sprzed czterdziestu lat , ale jakoś nie mogła znaleźć uważnego słuchacza.Nie zdążyłem jeszcze wyjść z pociągu na stacji w Ust–Mińsku, kiedy wezwano mnie do dyspozytora.— Proszę nam wybaczyć — rzekł młody chłopak w mundurze kolejarza, gdy wszedłem do dyspozytorni.— Nasza wina, że zepsuliśmy panu nastrój.Coś się stało z systemem falowodów pola temporalnego.A może chronogram nie dotarł do adresata i dlatego nie przyszedł pana powitać.— Może nie miał ochoty spotkać się ze mną — machnąłem ręką kierując się ku wyjściu.— Następnym razem to się już nie powtórzy — zapewniono mnie.— Sprawdzimy wszystko.Może pan wyruszyć w dzieciństwo choćby jutro.— Chyba przez najbliższy miesiąc nie będę miał wolnej chwili — odpowiedziałem i wyszedłem bez pożegnania.Byłem zajęty pewnym ważnym eksperymentem i czasu rzeczywiście było mi brak.Ale mimo to nazajutrz znowu znalazłem się na dworcu, znowu jechałem sfatygowanym wagonem, znowu sterczałem na wyludniającym się peronie.Na skraju peronu, podobnie jak poprzedniego dnia, ujrzałem chłopca.— Olek! — wykrzyknąłem.— To ty! — czułem to i byłem o tym przeświadczony.Chciał zeskoczyć z peronu, powstrzymał się jednak i stał nadal patrząc pod nogi.Podbiegłem do niego, chwyciłem za ramiona, uścisnąłem.Nagle przytulił się do mojej piersi.Na sekundę, nie dłużej.Potem odepchnął mnie i zerkając spode łba powiedział:— Coś ty? — jego głos bardzo przypominał ton dorosłego mężczyzny.W ogóle jak na chłopca wyglądał zbyt poważnie.— Olek! Więc jednak mnie poznałeś?— No pewnie! Tylko nie jestem Olek.Nazywam się Roland… To znaczy Rolek.— Ale przecież ja jestem Aleksander.A więc ty się nazywasz Olek.Wzruszył ramionami.Przy swoich pięćdziesięciu latach wyglądałem jeszcze na silnego mężczyznę.A on był niezgrabny i chudy.— Słuchaj, Olek.Będę cię nazywał Aleksandrem, a nie Rolandem.— Znowu wzruszył ramionami, co mogło znaczyć „jak chcesz”.— Czegoś taki mizerny, do diabła?! Powinieneś się zająć sportem, bo inaczej długo nie pociągniesz.Przez chwilę mi się wydawało, że jego oczy śmieją się ze opnie, i także się roześmiałem.Jakież głupstwo palnąłem! Stoję wszak przed nim żywy i zdrowy.Jakże więc może on długo nie pociągnąć? To brednia.On też się roześmiał.Byłem tak uradowany jego pierwszym śmiechem, że zgoła nie zastanowiłem się, czy taka błahostka jak moja uwaga mogła spowodować tyle uciechy.Byłam jednak niezmiernie szczęśliwy.Doszliśmy aż do wiaduktu klepiąc się nawzajem po plecach i z powodu rozpierającego nas śmiechu nie usiłując nawet nic powiedzieć.Plac przed dworcem był inny niż przywykłem go oglądać.Bywając w Zagorsku prawie za każdym razem wstępowałem do kawiarni „Astra”.Ale teraz nie było jeszcze o niej mowy.Z prawej rozlegał się zgiełk targowiska, którego nie zagłuszały nawet sygnały parowozów.— No dobrze, Olku — odezwałem się.— W naszej sytuacji byle co nas rozśmiesza.Nieraz jeszcze wpakuję się w kabałę.Ale to wcale nie znaczy, że nie powinniśmy zjeść gdzieś razem solidnego obiadu.— Nie chcę — odparł Olek.— Dostaliśmy już jeść.„Cóż on sobie w rzeczywistości myśli? — zastanawiałem się.— Gdybym był głodny, to nigdy bym nie odmówił, skoro by propozycja pochodziła ad takiego człowieka jak ja sam.Aha! Jestem wszak dorosłym człowiekiem i wszystko rozumiem.Ale on?”— Nie chcesz, to trudno.— Powiedz no lepiej, jak spędzasz czas.Jakich masz przyjaciół?— Tylko bez przesłuchań — odburknął i zrozumiałem, że moje pytania istotnie przypominają kwestionariusz, na który nie sposób odpowiedzieć szczerze.Podeszliśmy do targowiska.Spytałem:— Chcesz lody?— Bardzo! — ucieszył się.— Z orzechami czy śmietankowe?— Ależ tak, z orzechami! Ale takich tu nie ma.— Zobaczymy — odpowiedziałem zagadkowo, lecz rzeczywiście nie była ani jednych, ani drugich.Na wszelki wypadek zapytałem sprzedawczynię, choć lepiej było tego nie robić, bo od razu wrzasnęła: „Patrzcie, czego mu się zachciewa!”Olek pociągnął mnie za rękę.— Chodźmy…Mimo to kupiłem porcję zwykłych lodów.Olek wziął je bocząc się i jeszcze dwa razy musiałem mu powiedzieć: „Jedz, nad czym się zastanawiasz?”, zanim rozwinął opakowanie.I natychmiast, jak mi się zdaje, zapomniał o mnie.Od razu stało się jasne, jak pragnął tych lodów.Jak każdy normalny dziesięcioletni chłopiec, którego sny i pragnienia jeszcze poza to nie wykraczają.Pokapał lodami swoje szerokachne spodnie i zaraz wytarł je rękawem.— A nauczyłeś się leczyć nieuleczalne choroby? — spytał znienacka.Zmieszałem się.— Skądże to możesz wiedzieć? Przecież zajmuję się tym dopiero od trzydziestu lat.A zacząłem przez czysty przypadek.Czyżbym myślał o tym już przed czterdziestu laty?— Ale ja to ty — powiedział.— Ty z czasów dzieciństwa.Wiem o tobie więcej niż ty o mnie, ponieważ zawsze chciałem, żebyś był do mnie podobny, żebyś robił to, co sam chcę robić.Bardzo tego pragnę.Dziwnie jakoś łączyła się w nim dziecięca naiwność z surowością dorosłego.— Nie, Olku.Jeszcze się nie nauczyłem leczyć nieuleczalnych chorób.Sądzę jednak, że wkrótce stanie się to możliwe.— Naprawdę? — ucieszył się.— Naprawdę — pogłaskałem go po głowie.— Tylko mam bardzo mało czasu.Tobie bo dobrze.Jeszcze nie dostrzegasz, jak czas leci.Rzucił na mnie bystre spojrzenie, nieco kpiące i zaskakujące, jak by wiedział coś bardzo dla mnie ważnego, ale nie uważał jeszcze za stosowne mi to powiedzieć.Wyblakłe portki wisiały na nim jak worek.Koszula w kratkę była wypłowiała.„Nie żyje ci się słodko” — pomyślałem.— Ja także nie mam czasu — odezwał się wreszcie.— Jak to? — spytałem ze śmiechem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl