do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pędziłem na płomieniu, jak gnana podmuchami wichury nić babiego lata.Zielone, wrośnięte w serce ziemi kolosy obracały za mną brodate głowy.Pod białą skałą leżał niebieski olbrzym i wyrzygiwał w powietrze chmury tęczy mieniącej się różnymi odcieniami błękitu.I tam właśnie ujrzałem kształt, do którego dążył płomień.Natężyłem wszystkie siły, by zawrócić, gdyż płomień chciał połączyć się z martwym człowiekiem.Ból stał się tak wielki, że powoli zmieniał się w mdlącą rozkosz wypełniającą całe moje ciało, niczym wrzący miód.Płomień zawahał się, ale potem, zmuszony modlitwą, zawrócił.I nagle, w mgnieniu oka, znalazłem się z powrotem w mrocznej, brudnej i śmierdzącej izbie.Przede mną, na podłodze, leżała siekiera, cała czerwona od krwi sączącej się z moich ust, nozdrzy i uszu.–Boże mój – wyjęczałem, a potem upadłem na klepisko i zwinąłem się w kłębek.Drżałem z chłodu, przerażenia i nawet nie z bólu, lecz na samo wspomnienie o cierpieniu, jakiego przed chwilą zaznałem.Ale wiedziałem już, gdzie szukać martwych ciał.Tyle, że jedyne, co mogłem zrobić, to zwymiotować pod siebie i zasnąć w kałuży utworzonej z własnej krwi i rzygowin.–Mordimer, Mordimer… – Zaniepokojony głos Kostucha dotarł do mnie w tej samej chwili, co uderzenie w zęby.Ktoś rozwarł mi usta i siłą wlał w gardło ciepłą, gryzącą wódkę o smaku palonych śliwek.Zakrztusiłem się i otworzyłem oczy.Zobaczyłem, że Kostuch klęczy nade mną.Podważył mi zęby ostrzem noża i lał gorzałkę z bukłaka prosto w moje usta.Chciałem się wyrwać, ale trzymał mocno, a ja byłem tak osłabiony, że mogłem tylko przełknąć nieznośnie piekący, smrodliwy trunek.W końcu puścił mnie i znowu zwymiotowałem.–Chcesz mnie zabić? – jęknąłem i zobaczyłem, że twarz mojego towarzysza rozjaśnia uśmiech.–No, już dobrze, dobrze – mruknął uspokajającym tonem.–Nic nie jest, kurwa, dobrze – warknąłem i usiłowałem się podnieść, ale ramiona nie wytrzymały i z powrotem zwaliłem się na klepisko.Kostuch okrył mnie podbijanym futrem płaszczem i usiadł obok.Łyknął z bukłaka, aż zagulgotało.–Wykończysz się, Mordimer – powiedział i splunął w kąt.– Jak Bóg na niebie, wykończysz się.Oczywiście te słowa wsparcia i otuchy były mi wręcz nad wyraz niezbędne.Tak więc, cichym jeszcze głosem, powiedziałem Kostuchowi, co myślę o nim, o jego matce oraz o sposobach, na jakie puszczała się z okolicznym bydłem nierogatym.Roześmiał się chrapliwie.–Jeszcze łyczka? – spytał.–Zbieramy się – rozkazałem i dałem mu znak, żeby pomógł mi wstać.Podtrzymał mnie ramieniem, a ja skrzywiłem się, bo odór bijący od ciała Kostucha był nawet w tej zasmrodzonej izbie tak silny, że wykręcił mi nozdrza na drugą stronę.–A dokąd to? – zagadnął.–Obejrzeć zachód słońca? Przysłuchać się świergoleniu ptaszków? Połowić ryby w rzece? Jak myślisz?–Mordimer, prawda, znowu żyje – mruknął, wchodząc, Pierwszy, bo musiał dosłyszeć ostatnie zdanie.– Ty tu sobie spałeś, a my pracowalim.– Miał lekko bełkotliwy głos, więc poznałem, że musiał sporo wypić.Najchętniej rąbnąłbym go w ucho, gdyby podniesienie ręki nie było zbyt męczącym zajęciem.– I co? – zapytałem tylko.–Chłopi mówią, że wróciły jakieś niby odmienione – mruknął Drugi, wchodząc do izby.– Niby te dzieciaki.–Jakby cię chcieli upiec w piecu chlebowym, też by cię odmieniło – skwitowałem – Kostuch, osiodłaj konie i jedziemy, a wy – spojrzałem na bliźniaków, ale tylko machnąłem dłonią – róbcie, co chcecie…Pierwszy rozwalił się w słomie z zadowoloną miną.–No to jeszcze po łyczku, brat – zdecydował.* * *Świeże powietrze trochę mnie otrzeźwiło.Podszedłem do studni, nabrałem w garście wody z wiadra i opłukałem sobie twarz.Potem uniosłem wiadro (a wierzcie, mili moi, że nie przyszło mi to łatwo) i wylałem resztę wody na głowę.Lodowate strużki spłynęły mi na kark i za kołnierz.Parsknąłem i poczułem, że może nie wraca mi jeszcze chęć do życia, ale pojawia się lekka nadzieja, że ta chęć kiedyś powróci.Kostuch stał już przy koniach i pomógł mi się wdrapać na siodło.–Dokąd? – zapytał.–Hej, ty tam! – zawołałem na chłopaka, który przypatrywał się nam z rozdziawioną gębą.– Gdzie tu jest wodospad?Patrzył na mnie długą chwilę, aż w końcu machnął ręką za siebie.–Tamój, panie – odparł.–Zabierz go – rozkazałem Kostuchowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl