do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W milczeniu nakrył do stołu, stawiając nasz najlepszy serwis i srebrne sztućce.Zapalił świece i przygotował kolację z dań, które uważał za moje ulubione.Przez całe popołudnie słowem się do siebie nie odezwaliśmy.Pod wieczór udał się do siebie, włożył swój najlepszy garnitur, następnie wrócił z paczuszką owiniętą w celofan i położył ją na stoliku w jadalni.Mój prezent.Usiadł przy stole, nalał sobie do kieliszka białego wina i zaczął czekać.Goście zaproszeni byli na ósmą trzydzieści.O wpół do dziesiątej nadal czekaliśmy na ich przybycie.Ojciec spoglądał na mnie ze smutkiem, a ja gotowałem się z wściekłości.– Jesteś pewno zadowolony – odezwałem się.– Tego właśnie chciałeś?– Nie.Bernarda pojawiła się pół godziny później.Miała grobową minę i wiadomość od Klary, która życząc mi wszystkiego najlepszego, przepraszała zarazem za swą nieobecność na kolacji.Pan Barceló musiał na kilka dni wyjechać z miasta w interesach, skutkiem czego Klara zmuszona była zmienić godzinę swojej lekcji muzyki z maestro Neri.Bernarda przyszła, bo to było jej wolne popołudnie.– Klara nie może przyjść, bo ma lekcję muzyki? – zapytałem, nie dowierzając.Bernarda unikała mego wzroku.Niemal ze łzami w oczach wręczyła mi prezent i ucałowała mnie w oba policzki.– Jeśli się nie spodoba, to można wymienić – powiedziała.Zostałem sam z ojcem, przyglądając się naszemu najlepszemu serwisowi , srebrom i dopalającym w milczeniu świecom.– Przykro mi, Danielu – rzekł ojciec.Nic nie powiedziałem, kiwnąłem tylko głową i wzruszyłem ramionami.– Nie zajrzysz do swojego prezentu? – zapytał.W odpowiedzi usłyszał huk drzwi, którymi trzasnąłem.Zbiegając po schodach i wypadając na pustą, zimną i zalaną błękitnym światłem ulicę, czułem jak do oczu napływają mi łzy wściekłości.Serce miałem pełne jadu, a wzrok niepewny.Zacząłem iść przed siebie, nie zwracając uwagi na nieznajomego, który stojąc nieruchomo, przyglądał mi się z Puerta del Ángel.Ubrany był w ciemny garnitur, a prawą dłoń trzymał ukrytą w kieszeni marynarki.W jego oczach odbijały się ogniki żarzącego się papierosa.Lekko kulejąc, ruszył za mną.Wałęsałem się ponad godzinę, aż dotarłem do pomnika Kolumba.Ruszyłem dalej ku nabrzeżu i usiadłem na stopniach zapadających się w mroczne wody, tuż obok przystani dla motorówek.Ktoś widocznie wykupił nocną wycieczkę, bo nad wodą portowego basenu unosiła się procesja świateł, zza której słychać było śmiechy i muzykę.Przypomniały mi się dni, kiedy z ojcem płynęliśmy wynajętą łodzią na koniec cypla.Stamtąd można było zobaczyć cmentarz na zboczu Montjuïc i bezkresne miasto umarłych.Zdarzało mi się pomachać ręką w tamtą stronę, wierząc, że mama ciągle tam jest i widzi nas w łódce.Ojciec machał ze mną.Lata całe nie wsiadaliśmy do tych wycieczkowych łodzi, choć wiedziałem, że ojciec czasem wypływa sam na zatokę.– To dobra noc na skruchę, Danielu – rozległ się głos w mroku.– Papierosa?Skoczyłem na równe nogi, czując ogarniający mnie ziąb.Z trudem dostrzegałem zarys ręki wyciągającej ku mnie papierosa.– Kim pan jest?Nieznajomy podszedł ku granicy mroku, nie ukazując swej twarzy.Z palonego przezeń papierosa unosiła się smużka błękitnawego dymu.W tej chwili rozpoznałem czarny garnitur i rękę ukrytą w kieszeni marynarki.Oczy błyszczały mu jak szklane paciorki.– Przyjacielem – odparł.– W każdym razie kimś, kto chciałby nim zostać.Papierosa?– Nie palę.– To dobrze.Niestety, niczego innego nie mogę ci zaoferować, Danielu.Głos był chropowaty, pęknięty, przeciągał słowa, brzmiące głucho i z oddali, jak płyty z kolekcji Barceló.– A skąd pan wie, jak mam na imię?– Sporo o tobie wiem.Imię to naprawdę drobnostka.– A co pan jeszcze wie?– Jeszcze bym cię zawstydził, ale nie mam ani czasu, ani ochoty.Poprzestanę na tym, że masz coś, co mnie interesuje.I jestem gotów dobrze ci za to zapłacić.– Chyba pomyliły się panu osoby.– Nie, ja nigdy się nie mylę co do osób.Mylę się w wielu innych sprawach, ale co do ludzi, nigdy.Ile chcesz?– Za co?– Za Cień wiatru.– A skąd pan wie, że jest u mnie?– To jest poza dyskusją, Danielu.Reszta to tylko kwestia ceny.Od dawna wiem, że jest u ciebie.Ludzie gadają.Ja słucham.– To znaczy, że źle pan słyszał.Ja nie mam tej książki.A nawet gdybym miał, to i tak bym jej nie sprzedał.– Twoja szlachetność jest godna podziwu, zwłaszcza w czasach gdy wokół sami wazeliniarze i włazidupcy, ale przede mną nie musisz czegokolwiek udawać.Ile? Pięć tysięcy? Cena nie gra roli.Ty ją wyznaczasz.– Już powiedziałem: książka nie jest na sprzedaż, bo jej nie mam – odparłem.– Naprawdę się pan pomylił.Mężczyzna nic nie odpowiedział, spowity w błękitny dym papierosa, który sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie miał się dopalić.Odniosłem wrażenie, że nie pachnie tytoniem, lecz spalonym papierem.Dobrym papierem, książkowym.– Może to ty właśnie się teraz mylisz? – zasugerował.– Grozi mi pan?– Być może.Przełknąłem ślinę.Zachowywałem się jak chojrak, ale w rzeczywistości ten człowiek mnie przerażał.– A można wiedzieć, czemu się pan tak nią interesuje?– To moja sprawa.– Moja również, skoro ucieka się pan do gróźb, żebym sprzedał panu książkę, której nie mam.– Podobasz mi się, Danielu.Nie dasz sobie w kaszę dmuchać, a i rozumu ci nie brakuje.Pięć tysięcy? Za to możesz kupić mnóstwo książek.Dobrych książek, a nie tandety, której tak zazdrośnie strzeżesz.No, nie wygłupiaj się, pięć tysięcy i rozstajemy się w przyjaźni.– Nie jesteśmy przyjaciółmi.– Jesteśmy, jesteśmy, jak najbardziej, tylko jeszcze nie zdałeś sobie z tego sprawy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl