[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cała uwaga O’Hary skupiała się teraz na locie pocisku.Kamień poszybował łukiem nad jego głową, był w powietrzu długo i zaleciał bardzo wysoko; po osiągnięciu szczytowego punktu począł spadać, wyraźnie nabierając szybkości.Trafił w zbocze góry, daleko na drugim brzegu, za drogą i spalonymi pojazdami.Miejsce jego upadku oznaczył pióropusz kurzawy.– Jezu – wyszeptał O’Hara – ależ ten interes ma zasięg.– Zsunął się ze stanowiska i pobiegł z powrotem.– Trzydzieści metrów za daleko i piętnaście w prawo.Ile ważył ten kamień?– Jakieś piętnaście kilogramów – odrzekł Willis bez namysłu.– Potrzebny nam większy.– Wsparł się o trebusz.– Przesuńmy go trochę w lewo.Zza rzeki O’Hara usłyszał wrzawę głosów i krótki grzechot salwy karabinowej.A może, pomyślał, powinno się mówić muszkietowej, żeby utrzymać się w stylistyce epoki? Roześmiał się i potężnie walnął Armstronga w plecy.– Znów ci się udało! – ryknął.– Roztrzaskamy ten most na drzazgi!Jednak miało się to okazać trudniejsze, niż sądził.Oddanie sześciu następnych strzałów zajęło godzinę – i żaden z nich nie trafił w most.Dwa razy chybili o włos, a jeden z pocisków otarł się o lewą linę nośną, wprawiając w drżenie całą konstrukcję mostu.Jednak bezpośrednich trafień nie było.Rzecz osobliwa, nie było również znaczącej reakcji ze strony nieprzyjaciela.Po każdej próbie następowało mnóstwo bieganiny i chaotycznych strzałów, ale nie doszło do żadnej spójnej akcji.Bo i co mogą zrobić, pomyślał O’Hara, wyrzuconego głazu nic nie zdoła zatrzymać.– Dlaczego nie możemy właściwie ustawić odległości? Co, u diabła, dzieje się z tą machiną? – zapytał na koniec.Wiesz, że trebusz, ogólnie rzecz biorąc, nie jest bronią precyzyjną, ale w tym, co mówisz, jest sporo racji – odrzekł Armstrong ustępliwie.– Trochę za duży rozrzut, prawda?Willis wyglądał na zaniepokojonego.– Ramię ma za dużą sprężystość – powiedział.– Nie jest dostatecznie sztywne.Poza tym nie dysponujemy standardowymi pociskami, te zaś różnią się wagą i stąd niedoloty i przeniesienia.Z kolei sprężystość odpowiada za wariacje boczne.– Czy mógłbyś coś zrobić ze sprężystością ramienia? Willis pokręcił głową.– Pomógłby stalowy dźwigar – powiedział z ironią.– Ale musi być jakiś sposób ustalenia standardowego ciężaru pocisku.Willis sporządził prymitywną wagę, która – jak się wyraził – określi ciężar jednego głazu wobec drugiego z dokładnością do ćwierć kilograma.I zaczęli od nowa.Cztery strzały później odnieśli największy sukces popołudnia.Trebusz huknął znowu i z miejsca, gdzie spadło wiadro, uniosła się chmura kurzu.Ramię wystrzeliło jak gracz ciskający piłkę podczas gry w krykieta i głaz poszybował w niebo coraz wyżej i wyżej.Gdzieś nad głową O’Hary osiągnął apogeum i począł spadać – jak się zdawało – wprost na cel.– To jest to – wyrzucił z siebie O’Hara.– To będzie dziesiątka.Głaz spadał coraz szybciej i szybciej.O’Hara wstrzymał oddech.Spadł idealnie pomiędzy linami nośnymi mostu i ku zaskoczeniu O’Hary przeleciał dokładnie przez sam środek wyrwy, by z fontanną białej wodnej mgły, która ochlapała od dołu belki mostu, pogrążyć się w spienionej rzece.– Boże wszechmogący! – zawył.– Idealny strzał, ale w cholernie niewłaściwe miejsce.Nagle wróciła nadzieja, że to, co mówił Willisowi w osadzie, okaże się nieprawdą; że nie był jeszcze trupem; że przeciwnik nie sforsuje mostu; że ich walka ma sens.Przypływowi nadziei towarzyszył tężejący skurcz w żołądku.Póki nie było jasnej perspektywy, jego nerwy okazywały się dostatecznie mocne, ale pojawiająca się teraz szansa ocalenia sprawiła, że życie wydało mu się znacznie cenniejsze, warte tego, by o nie walczyć.To potęgowało napięcie.Człowiek, który uważa się za martwego, nie zna lęku przed śmiercią, jednak wraz z nadzieją pojawia się strach.Wrócił do machiny.– Jesteś cholernie dobrym kanonierem – powiedział do Willisa kpiąco-rozgoryczonym tonem.Willis zaperzył się.– Co chcesz przez to powiedzieć?– Dokładnie to, co powiedziałem: jesteś cholernie dobrym kanonierem.Ostatni strzał był idealny, tylko że trafiłeś w miejsce, gdzie akurat nie było mostu – kamień przeleciał przez wyrwę.Willis uśmiechnął się mimowolnie.Miał minę człowieka zadowolonego z siebie.– Wygląda na to, że złapaliśmy tę odległość.– Do roboty – powiedział O’Hara.Przez resztę popołudnia trebusz stękał i grzmiał w nieregularnych odstępach.Harowali jak niewolnicy, ciągnąc liny i znosząc pociski.O’Hara powierzył pannie Ponsky opiekę nad wagą i po jakimś czasie stała się w tej dziedzinie ekspertem – wcale nie było zabawne dźwiganie osiemnastokilogramowego głazu z odległości paruset metrów tylko po to, by został zdyskwalifikowany przez pannę Ponsky.O ‘Hara spoglądał na zegarek i notował liczbę strzałów, by wreszcie stwierdzić, że oddają ich już dwanaście na godzinę.W dwie i pół godziny wyrzucili dwadzieścia sześć głazów, zaliczając jakieś siedem trafień, mniej więcej jedno na cztery strzały.O’Hara był świadkiem tylko dwóch z nich, ale to, co widział, przekonało go, że most nie wytrzyma długo podobnej łomotaniny.Żałował, że trafienia rozrzucone były po całej powierzchni mostu – koncentracja byłaby lepsza, ale i tak zdołali zrobić nową wyrwę o szerokości dwóch belek, a kilka innych znacznie nadwerężyli.Wprawdzie nie było tego tyle, by przyprawić o ból głowy człowieka przechodzącego most – przynajmniej jeszcze nie – ale nikt nie zaryzykowałby przejazdu samochodem.Był zachwycony głównie tym, że nieprzyjaciel jest bezradny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]