do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Paweł przysiadł na dnie i uświadomił sobie, że starał się go wciągnąć w głąb swawolny robak, który tak bojaźliwie umykał niedawno.Wił się teraz rozcięty promieniem na dwoje.Woda jeszcze bardziej zmętniała.Pawłowi, nie wiedzieć dlaczego, zrobiło się żal robaka i pomyślał, że nie chciał on po prostu rozstawać się z człowiekiem, do którego poczuł sympatię.Ot, chciał zaprowadzić do siebie, przedstawić rodzinie — ale nie wiedział biedak, za jaką część ciała chwyta się ludzi prowadząc ich w gościnę.Paweł postał, popatrzył na wijącego się czerwia i już chciał wyjść na brzeg, gdy z głębin wyskoczyło stado cienkich wrzecionowatych ryb, zwabionych widocznie zapachem krwi.Wrzecionowate stworzenia rozdwajały się na kształt szczypiec i wbijały się w olbrzymiego robaka.Było ich bardzo wiele.Widowisko walki połówek czerwia z drapieżnikami było tak okrutne i brutalne, że Paweł nie mógł oderwać od niego wzroku — stał i patrzył.Gdy jednak jedno z wrzecion rzuciło się ku niemu sprawdzając, kto tak jasno świeci, zrozumiał, że nie wolno mu zatrzymywać się dłużej.Wyłączył latarnię i pospieszył do brzegu z nadzieją, że ogromny robak jest dla drapieżników o wiele bardziej apetycznym kąskiem aniżeli jego skafander.Niestety, wrzeciono pomyślało inaczej.Wpiło się w bok i rwało tkaninę jak zły pies.Paweł musiał użyć pistoletu i rozpłatać je promieniem.W tym momencie kilka innych ryb porzuciło czerwia i rzuciło się w pogoń za Pawłem.Cofał się w stronę brzegu siekąc promieniem po zwinnych ciałach drapieżników, ale wyglądało na to, że na miejsce zabitego pojawia się natychmiast inny osobnik.Dwa razy udało im się przedrzeć do skafandra i choć tkanina nie poddawała się zębom, nie przestawały jej targać i skubać, jakby jej opór dodawał im sił.Jednemu udało się przegryźć skafander i wpić się w nogę.Paweł rycząc z bólu, czując jak woda leje się przez otwór i miesza się z krwią, jak wciąż nowe i nowe wrzeciona rozrywają mu nogi, rzucił się z rozpaczą do brzegu.Chlastał jeszcze po wodzie słabnącym promieniem, woda kipiała wokół, buchały fajerwerki iskier i kłęby pary.Wyczołgał się wreszcie na piasek, wyciągając za sobą drapieżniki wpijające się w jego ciało chwytem buldoga, a raczej nie drapieżniki, a ich strzępy, ponieważ wszystkie były martwe, posiekane promieniem pistoletu.W miejscu ukąszenia łydka piekła.Zęby napastników wbiły się w mięsień i Paweł czuł, jak krew płynie mu z rany, ale nie miał jej czym zatamować.Popełnił niewybaczalny dla lekarza błąd — nie zabrał z sobą nawet plastra.— Gonić by takich — powiedział do siebie.— Oczekiwałeś, że spędzisz przyjemny wieczór, wybrałeś się na spacer przy księżycu.Poczuł ogromne zmęczenie, pragnął tylko położyć się i nie chodzić nigdzie więcej.Nawet nie wrócić na statek, dlatego że wracać trzeba będzie znowu po morskim dnie, a takie podróże można podejmować tylko raz w życiu.„Zakop się zwyczajnie w piasku i śpij” — podpowiadało zmęczone ciało.„Nikt cię nie dotknie.Odpoczniesz godzinę, dwie i pójdziesz dalej.” Mdliło go coraz bardziej i miał kłopoty z oddychaniem.Ależ to jasne, uświadomił sobie.Przez dziurę w skafandrze oddycha tutejszym powietrzem.A to pech! Odwinął kawał sznura wiszącego akselbantem przez ramię — zabrał go z sobą na wypadek, gdyby potrzebna była lina — odciął promieniem pistoletu półmetrowy kawałek i nałożył opaskę poniżej kolana.Nie było to zbyt rozsądne — noga zdrętwieje i iść będzie trudniej, ale na mieszaninie swojego i tutejszego powietrza też daleko nie pociągnie.Odcinając sznur, Paweł zauważył, że pistolet daje zupełnie słabiutki płomień, Pozostał tylko nóż, ale czyż można było go uważać za skuteczną broń? Potem zrobił jeszcze jedno nieprzyjemne odkrycie — w czasie walki na dnie plecak otworzył się i zapasy jedzenia padły łupem ryb.Na dnie plecaka pozostała tylko tubka z sokiem.Paweł wypił połowę, a resztę starannie schował w bezpiecznym miejscu.Najrozsądniej byłoby powrócić teraz na statek.Może uda się podładować pistolet, a co najważniejsze, odnowić zapas wody i zmienić skafander.Dalej iść byłoby nierozsądnie.Z każdym krokiem powrót staje się coraz bardziej problematyczny, coraz bardziej nie wiadomo, co jest przed nim i co kryje się za światełkiem.Może to po prostu czynny wulkan.Aby nie roztrząsać dłużej, Paweł poderwał się mimo bólu nogi i żwawo poszedł po piasku w kierunku światełka, nie oglądając się za siebie.Chciało mu się pić.Kiedy się wie, że pozostały jeszcze tylko dwa łyki napoju, zawsze się chce pić.Aby odwrócić uwagę od pragnienia, skoncentrował się na bólu w nodze, ale już po dwustu krokach nie musiał tego robić specjalnie — noga drętwiała i ćmiła jak bolący ząb.„Tego jeszcze brakowało, żeby ryby były jadowite — pomyślał Paweł.— Trzeba mi było od razu rwać do brzegu, gdy tylko je zobaczyłem.A ja stałem i gapiłem się całą minutę.”Uporu starczyło mu jeszcze na pół kilometra.Potem musiał przysiąść, rozluźnić sznur, zwiększyć dopływ tlenu, aby nie utracić przytomności.A mimo to czuł się coraz gorzej.Widocznie stracił dużo krwi.Przez chwilę stało się możliwe, że mógł spojrzeć na siebie z zewnątrz i jako lekarz postawić sobie diagnozę obiektywną i okrutną.Diagnoza brzmiała: „nie dojdzie”!— A jednak dojdę — odpowiedział Paweł na diagnozę.— Tam czeka Gleb i cała druga wachta.Znowu zacisnął sznur — odpoczynek mimo wszystko nie pomógł, tylko tlen bezczelnie ulatywał w niebo — i dokuśtykał do zarośli.Krzaki były tutaj wyższe, nie tak kolczaste, bardziej podobne do drzew [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl