[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Billy uchodził zanajlepszego fabrykanta cukru krajowego i gotował sok z klonu w ogromnych kotłach.Pan Le Quoipoczął targować się o cenę dla nabycia go do swego sklepu.Złośliwy Billy, mając wrażenie, żedrwią z niego, ogromną łyżką począł mieszać wrzący płyn, następnie, ochłodziwszy go nieco,podał Francuzowi do spróbowania.Le Quoi bojaźliwie przybliżył łyżkę do ust, a ponieważ brzegi jej nie były gorące, przetobez żadnej obawy wychylił sporą dozę i tak się straszliwie oparzył, że przez chwilę wykrzywiał sięw niemożliwy sposób.- "Nogami wywijał jakby pałkami na bębnie" - opowiadał następnie Billyswym przyjaciołom - "klął mnie po francusku, ale nic nie zrozumiałem.Dobrze mu tak, po co sobieżarty ze mnie stroi!"Droga przez las, była właściwie wąską ścieżyną; nad nią splatały się gałęzie drzew niedopuszczając prawie światła dziennego.Ziemia bardzo jeszcze wilgotna utrudniała bieg koniom,musiano miejscami jechać stępa, gdyż wyniosłe karcze wystawały nad ziemią.Trzeba było przebyćmostek, rzucony przez niewielką rzeczkę; koń Ryszarda przeszedł go ze zdumiewającąostrożnością, a Elżunia zaciąwszy pejczem swego wierzchowca, przesadziła most jednym skokiem.- Powoli, dziecko, powoli! - krzyknął sędzia przerażony - nie sądź, że w tym kraju możnauprawiać gonitwy konne!- Musiałabym chyba wyrzec się konnych spacerów, gdybym zamierzała czekać napoprawienie dróg w tych dzikich stronach! - zawołała Elżbieta.- Kiedyś opowiadałeś mi, ojczulku,o pierwszych swych wrażeniach z pobytu wśród nieprzebytych lasów; przypominam sobie jakprzez sen to, co słyszałam od ciebie w dziecinnych latach.- O tak, dziecko drogie, dużo przeżyłem trosk, przeszkód i niewygód, a nawet zaznałemgłodu.Nie uwierzyłabyś może, iż jeszcze przed pięciu laty mieszkańcy tych lasów żywili sięwyłącznie owocami rosnącymi dziko i upolowaną zwierzyną.Mało było produktów europejskichna targach, a te sprzedawano po niezmiernie wysokich cenach.Pierwsi osadnicy mają olbrzymietrudności, zanim zdołają sobie zabezpieczyć byt.Pamiętam doskonale ten poranek, kiedyprzybywszy tu z kilku towarzyszami pozostawiłem ich w, tak zwanej dziś, Wiśniowej Dolinie, asam wdrapałem się na szczyt góry, z której roztaczał się prześliczny widok.Nigdzie nie możnabyło dostrzec ludzkiej siedziby, tylko stada ptaków unosiły się nad szklanym jeziorem iniedźwiedzie piły w nim wodę.Przedzierając się następnie przez gąszcz leśny, ujrzałem smugędymu i tam skierowałem swe kroki.- To była chata Nataniela Bumpo! - zawołała Elżunia, której ten szczegół utkwił w pamięci.- Tak to był początek naszej znajomości - potwierdził Temple.- Bumpo swoim czółnemprzywiózł mnie do miejsca, gdzie zostawiłem konia, następnie spędziłem noc w jego chacie.Oliwier przysłuchiwał się uważnie opowiadaniu i zagadnął z właściwym sobie uśmiechem.- A czy Bumpo okazał się gościnnym gospodarzem?- Bardzo był uprzejmy dla mnie, aż do chwili, gdy dowiedział się w jakim celu tuprzybyłem.W osadnikach widział ludzi przywłaszczających sobie jego prawa, przede wszystkimzatrważała go utrata swobód łowieckich, uważał również, że dzieje się krzywda dawnymwłaścicielom tej ziemi - Indianom.Od czasu jednak zakończenia wojny o niepodległość Ameryki,roszczenia Indian musiały upaść.Nabyłem tę ziemię na mocy ustaw krajowych, uważam się więcsłusznie za prawowitego jej właściciela.- Czy wtedy był pan już właścicielem tych posiadłości, czy przybył pan dopiero, żeby jeoglądać? - wtrącił Edwards z niezwykłym u niego zaciekawieniem.- Już od dawna do mnie należały, zwiedzałem je w zamiarze urządzenia tu osady - odparłsędzia.- Miejsce nad jeziorem wydało mi się najodpowiedniejsze.Edwards nie pytał więcej, ale odsunął się nieco od całego towarzystwa, prowadzącego wdalszym ciągu rozmowę na temat osadnictwa.Zerwał się silny wicher, wierzchołki drzew poruszyły się na wszystkie strony.Nagleusłyszano na przedzie głos Edwardsa, wyrażający wielkie przerażenie.- Uwaga! Drzewo się wali! Uciekajcie co tchu!Każdy zrozumiał od razu jakie niebezpieczeństwo im grozi.W puszczy nieraz się zdarza, żeolbrzymie drzewa chylą się i upadają z łoskotem.Szeryf z Francuzem popędzili jak strzały, asędzia porwał za cugle konia Elżuni, która zatrzymała się, nie zdając sobie sprawy z groźnegopołożenia.Łoskot podobny do gromu oznajmił runięcie ogromnej sosny, o parę kroków zaledwieod uciekających.Po drugiej stronie wywróconego drzewa sędzia dostrzegł Edwardsa ciągnącego zacugle wierzchowca Ludwiki, która zasłoniła twarz dłońmi z wielkiego przerażenia.Wszystkiekonie drżały wylęknione.Ludwika zachwiała się na siodle i byłaby spadła, gdyby jej Edwards zręcznie niepodtrzymał.Pozsiadano z koni, ułożono pannę Grant pod drzewem, starania Elżuni prędko jąocuciły, po czym wszyscy udali się w powrotną drogę.- Nagłe runięcie spróchniałych drzew stanowi największą klęskę tych lasów - mówił sędzia,spoglądając bacznie na prawo i na lewo.Musiano przyśpieszyć kroku, gdyż śnieg zaczął obficie sypać.Po przybyciu do domu,dziewczęta, przemokłe do nitki, pobiegły szybko na górę, by się przebrać.Ludwika, zsiadając z konia z pomocą Edwardsa, szepnęła z wdzięcznością:- Ocaliłeś mi pan życie, nigdy nie zapomnę o tym.Niech to panu Bóg wynagrodzi!Rozdział XI - Strzelanie do gołębi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]