[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyglądał zupełnie tak, jakby ucinał sobie drzemkę.Po odczekaniu, technicy nałożyli na buty żółte ochraniacze i unieśli ją z fotela.Podłączyli przewody powietrzne do przenośnego układu wielkości walizki i wręczyli go jej do ręki.Ustawili się w szereg - pierwszy Stone, potem York, Gershon ostatni - i ruszyli na krótki spacer z budynku lotów załogowych do vana przewożącego na wyrzutnię.Samo chodzenie wymagało wysiłku.Nie dość, że skafander był ciężki, to York musiała jeszcze z każdym krokiem pokonywać ucisk na nogach i pasie; przypominało to napieranie na elastyczną linę, hamowało ruchy, zniechęcało.Ironia sytuacji polegała na tym, że te obszerne, niewygodne, przestarzałe i datujące się na czas Programu Apollo stroje, miały być potrzebne jedynie podczas pokonywania atmosfery ziemskiej, w czasie startu i w czasie powrotu.Przez większość lotu miały spoczywać w module dowodzenia Apolla.W MEM-ie były znacznie nowocześniejsze skafandry przeznaczone do EVA na Marsie.Korytarze były wypełnione ludźmi.Astronauci, menadżerzy, personel pomocniczy NASA, rodzina i przyjaciele, wszyscy oklaskiwali ich bezgłośnie.York szła korytarzami uśmiechających się twarzy.Szyba hełmu rozmywała i zniekształcała rysy.Mijali rodzinę Stone’a, Phyllis i dwójkę chłopców.Stone zatrzymał się, postawił swój układ powietrzny i wyciągnął ręce w uścisku.Objął żonę, przyciągając ją do szerokiego, elastycznego skafandra i pozwolił chłopcom złapać za palce rękawic.Pogładził ich po głowach i przesłał całusy.Przy ogromnym skafandrze chłopcy wydawali się drobni i chudzi.Ale York wiedział, że skafander oddzielał Stone’a od rodziny; ich dotyk nie docierał przez gruby plastik rękawic, ich głosy dobiegały do niego niewyraźne i zniekształcone.Wewnątrz skafandra rozlegał się tylko syk powietrza, szmer oddechu.Stone stał zaledwie o kilka cali od swoich bliskich, ale równie dobrze mógł być tysiące mil dalej.Wyszli z budynku.Nie było jeszcze szóstej.Ludzie z prasy stali za barierkami i York zalał potop fleszów, rozbłyskujących ze wszystkich stron.To była ostatnia sesja zdjęciowa, zanim mieli stanąć na obcej planecie lub umrzeć.Do vana prowadziła mała kładka.Ku zaskoczeniu York, przy drzwiach samochodu zobaczyła Władimira Wiktorienkę.Miał na sobie paradny mundur lotniczy.Phil Stone wyprężył się i zasalutował Wiktorience.York usłyszała w słuchawkach:- Moja załoga i ja jesteśmy przygotowani i zgłaszamy gotowość do rozpoczęcia Misji Ares.Wiktorienko odpowiedział salutowaniem.Nie słyszała odpowiedzi, ale ją znała: - Daję pozwolenie na lot.Życzę powodzenia i miękkiego lądowania.Stone wszedł do vana i technicy pomogli mu zająć miejsce.Teraz do Wiktorienki podeszła York.Jego uśmiech złagodniał i zgadła z ruchu warg, że Rosjanin powiedział:- Maruszka.Poczuła, jak coś w niej pęka, coś czemu nie pozwalała się wydostać od rannego przebudzenia.Wypuściła z ręki układ powietrzny, nie patrząc, gdzie leci, i podeszła do Władimira.Objął ją mocno, tak że poczuła to przez wszystkie warstwy skafandra.Mundur lotnika się zmiął.Cofnął się i zdobyła na uśmiech.- Znalazłam Borysa.Dziękuję.Znów coś powiedział.Wsadził rękę do kieszeni i wyjął kłębek stepowej trawy.Pokazał go jej i wcisnął w kieszeń rękawa skafandra.Po raz ostatni uścisnął jej ramiona i pomógł technikom wprowadzić ją do vana.Newport BeachBył ładny, przejrzysty wiosenny ranek.J.K.Lee wyszedł na werandę i wciągnął głęboko powietrze w płuca; czuł zapach młodych roślin, traw, kwiatów i całej tej zieleniny.Rozkaszlał się.Płuca z latami przyzwyczaiły się do zapachów fabryki: nafty, smarów, ozonu, gumy, rozgrzanego metalu.Teraz, kiedy wynurzył się z fabrycznego kokonu, czuł się dziwnie na planecie, której atmosfera była mu obca.Zapalił papierosa i poczuł się raźniej w gęstniejącej chmurze nikotyny i smoły.Zapowiadał się dobry dzień na koszenie trawy.Poszedł do szopy z narzędziami i zaczął krzątać się wokół kosiarki, smarować ostrza i sprawdzać przewody.Szopa była ciepła i ciemna, wypełniona zapachem murszejącego drewna.Słyszał głosy komentatorów z Przylądka, dolatujące z okien wszystkich okolicznych domów.Start mówił o sobie wszędzie, jakby przeniknął materię całego okręgu.Materię wszystkich okręgów Ameryki tego czwartkowego poranka.Jennine zawołała go do telefonu.Podała mu słuchawkę.Dzwonił Jack Morgan.Pytał, czy Lee i Jennine chcą do niego wpaść i obejrzeć start przy piwie.Lee rozważył propozycję, ale podziękował.Dzisiaj chciał skosić trawnik.Tak naprawdę miał nadzieję, że NASA przyśle mu zaproszenie żeby obejrzał start z Przylądka.To byłby miły gest.Nie pojawił się.Przez chwilę pogwarzyli z Morganem o starych czasach.Morgan nie pracował już w Columbii, został samodzielnym konsultantem do spraw medycyny kosmicznej i zarabiał o niebo więcej, wynajmując się Columbii jako wolny strzelec.Dzięki temu pozostał dłużej związany z firmą niż Lee.Frustracja towarzysząca nic nie robieniu w końcu zaczęła doprowadzać Lee do szaleństwa, więc zrezygnował ze swojej synekury i poszedł na wcześniejszą emeryturę.Art Cane zmarł jakiś czas temu, niecałe półtora roku przed tym, zanim MEM 014, najświetniejszy produkt jego firmy, miał wylądować na Marsie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]