[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlatego Iseult z Kornwalii musiumrzec daleko stad, przyzwoicie, w pologu, wydajac na swiat kolejnego potomkakróla Marka.Tristan zas, jesli przed naszym przybyciem zdazyl podle sczeznac,musi spoczac na dnie morza, z kamieniem u szyi.Lub splonac.O, tak, bedzieznacznie lepiej, jezeli splonie.Po zatopionym Lionesse zostaly na powierzchnimorza wierzcholki Scilly, a po Tristanie nie powinno zostac nic.A zamekCarhaing powinien splonac razem z nim.I to zaraz, zanim statek z Tintagelwplynie do zatoki.I tak wlasnie sie stanie.Zamiast grobowca z berylu,smierdzace pogorzelisko.Zamiast pieknej legendy, brzydka prawda.Prawda osamolubnym zaslepieniu, o marszu po trupach, o deptaniu uczuc innych ludzi, oczynionej im krzywdzie.Co ty na to, Branwen? Chcesz stawac na drodze nam,bojownikom o prawde? Powtarzam, zejdz nam z drogi.Do ciebie nic nie mamy.Niechcemy cie unicestwiac, bo i po co? Odegralas swoja role, niezbyt chlubna,mozesz isc precz, wracac na wybrzeze.Czekaja tam na ciebie.To samo dotyczyciebie, rycerzu.Jak brzmi twe imie?Patrzylem na ich oczy i dlonie i myslalem, ze stary Hwyrddyddwg nie bylspecjalnie odkrywczy.Tak, w rzeczy samej, oczy i dlonie zdradzaly ich zamiary.Bo w ich oczach bylo okrucienstwo i zdecydowanie, a w ich dloniach byly miecze.A ja nie mialem mojego miecza, tego, który ofiarowalem na uslugi Iseult oBialych Dloniach.No cóz, pomyslalem, trudno.W koncu, cóz to takiego, zginac wwalce? Albo to mi pierwszyzna?Jestem Morholt! Ten, który jest Decyzja.- Twoje imie - powtórzyl Mariadoc.- Tristan - powiedzialem.Kapelan zjawil sie nie wiadomo skad, wyskoczyl jak puk spod ziemi.Stekajac zwysilku, rzucil mi przez cala sale wielki, dwureczny miecz.Mariadoc skoczyl kumnie, wznoszac swój do ciecia.Przez moment dwa miecze byly w górze - tenMariadoka i ten lecacy ku moim wyciagnietym dloniom.Wydawalo sie, ze nie mogebyc szybszy.Ale bylem.Uderzylem go pod pache, z calej sily, z pólobrotu, a ostrze wcielo sie skosnieaz po linie rozdzielajaca barwy na jego herbie.Obrócilem sie w druga strone,opuszczajac miecz, a Mariadoc zsunal sie z klingi pod nogi tamtych trzech,biegnacych ku mnie.Anoeth potknal sie o cialo, a ja moglem bez przeszkódrozwalic mu glowe.I rozwalilem.Gwydolwyn i Deheu rzucili sie na mnie z dwóch stron, wpadlem miedzy nich,wirujac jak bak z wyciagnietym mieczem.Musieli odpierzchnac, ich brzeszczotybyly o dobry lokiec krótsze.Przyklekajac, cialem Gwydolwyna w udo, czulem, jakostrze chrupie po kosci i miazdzy ja.Deheu zamierzyl sie na mnie, przypadajacz boku, ale posliznal sie we krwi, klapnal na jedno kolano.W jego oczach bylyprzerazenie i prosba, ale nie znalazlem w sobie litosci.Nawet jej nieszukalem.Sztych dwurecznym mieczem, zadany z bliska, jest nie do odparowania.Jezeli nie mozna uskoczyc, klinga wchodzi na dwie trzecie, az po dwa zelaznezeby, które specjalnie sie na niej umieszcza.I weszla.Wierzcie lub nie, zaden z nich nawet nie krzyknal.A ja.Ja nie czulem wsobie niczego.Absolutnie niczego.Rzucilem miecz na posadzke.- Morholt! - Branwen podbiegla, przywarla do mnie, roztetniona wygasajacymprzerazeniem.- Juz dobrze, dziewczynko, juz po wszystkim - powiedzialem, glaszczac ja powlosach, ale patrzac na kapelana, kleczacego przy konajacym Gwydolwynie.- Dziekuje ci, klecho, za ten miecz.Kapelan uniósl glowe i spojrzal mi w oczy.Skad sie wzial? Czy byl tu calyczas? A jezeli byl tu caly czas.to kim byl? Kim byl, u diabla?- Wszystko w reku Boga - powiedzial, po czym znowu schylil sie nad Gwydolwynem.- Et lux perpetua luceat ei.Mimo wszystko nie przekonal mnie.Nie przekonal mnie ani pierwszym, ani drugimstwierdzeniem.W koncu to ja bylem Morholtem.To ja bylem Decyzja.A swiatloscwiekuista? Wiedzialem, jak taka swiatlosc wyglada.Wiedzialem o tym lepiej odniego.* * *Pózniej znalezlismy Iseult.W lazni, przytulona twarza do cembrowiny.Czysta, pedantyczna Iseult o BialychDloniach nie mogla tego zrobic gdzie indziej, jak tylko na kamiennej posadzce,przy kanale, którym odprowadzano wode.Teraz ten kanal, na calej dlugosci,polyskiwal ciemna, zakrzepla czerwienia.Przeciela sobie zyly na obu rekach.Umiejetnie, nie do odratowania, nawetgdybysmy znalezli ja wczesniej.Wzdluz calych przedramion, po wewnetrznejstronie.I poprawila w poprzek, na przegubach.Na krzyz.Dlonie miala jeszcze bielsze niz zwykle.I wówczas, wierzcie lub nie, zrozumialem, ze pachnaca jablkami lódz bez steruodplywa od brzegu.Bez nas.Bez Morholta z Ulsteru.Bez Branwen z Kornwalii.Ale nie pusta.Zegnaj, Iseult.Zegnaj na zawsze.Czy w Tir Nan Og, czy w Avalonie, na wieki,na wiecznosc przetrwa biel twoich dloni.Zegnaj, Iseult.* * *Opuscilismy Carhaing, zanim zjawil sie Caherdin.Nie mielismy ochoty z nimrozmawiac.Ani z nim, ani z kimkolwiek, kto mógl byc na pokladzie statku, któryprzyplynal z Kornwalii, z Tintagel.Dla nas legenda juz sie zakonczyla.Nieinteresowalo nas, co z nia zrobia minstrele.Zachmurzylo sie znowu, mzyl deszcz.Normalnie, jak to w Bretanii.Przed namibyla droga.Droga przez wydmy, ku tamtej, skalistej plazy.Nie chcialem myslec,co dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]