do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podszedłem powoli i przekroczyłem próg hallu prowadzącego do drzwi.Wiedziałem, że nie może mnie rozpoznać, mało tego, że właściwie ja też już jej nie rozpoznaję, mimo to z pięć minut stałem przed drzwiami, nie mając odwagi wejść.A kiedy w końcu to uczyniłem, serce biło mi jak oszalałe i czułem, że pocą mi się ręce.Półki regałów wzdłuż ścian uginały się pod belami wszelkiego rodzaju tkanin, a przy stołach subiekci uzbrojeni w centymetry i specjalne, przytroczone do pasa nożyce, rozkładali materiały przed damami z towarzystwa, otoczonymi wianuszkiem służących i krawcowych, z takim gestem, jakby chodziło o drogocenne płótna.–Czym mogę panu służyć?Przede mną stał korpulentny mężczyzna o piskliwym głosie, wbity we flanelowe wdzianko sprawiające wrażenie, jakby za chwilę miało pęknąć, zasypując cały sklep strzępami tkaniny.Patrzył na mnie pobłażliwie, uśmiechając się z przymusem i niechęcią.–Niczym – wymamrotałem.I wtedy ją zobaczyłem.Moja matka schodziła z drabiny, niosąc końcówki materiałów.Miała na sobie białą bluzkę i natychmiast ją rozpoznałem.Troszkę się roztyła, a z jej nieco nabrzmiałej twarzy wyczytać można było poczucie porażki spowodowanej rutyną i rozczarowaniem.Podirytowany sprzedawca mówił coś do mnie, ale ledwie go słyszałem.Widziałem tylko ją, jak zbliża się i przechodzi obok.Spojrzała na mnie przelotnie i widząc, że się jej przyglądam, obdarzyła mnie uśmiechem, jaki się kieruje do klienta albo pryncypała, po czym wróciła do swych obowiązków.Poczułem, że ściska mnie w gardle tak mocno, że ledwo zdołałem wykrztusić sprzedawcy coś na odczepnego i nie starczyło mi już czasu, by rozpłakać się dopiero za drzwiami.Przeszedłem na drugą stronę jezdni i schroniłem się w kawiarni.Usiadłem przy stoliku obok okna, i nie spuszczając oka z wejścia do El Indio, czekałem.Po półtorej godziny zobaczyłem, jak ze sklepu wychodzi mój sprzedawca i spuszcza kratę.W chwilę później zaczęły gasnąć światła i sklep opuściło jeszcze paru pracowników.Wstałem i wyszedłem na ulicę.W bramie obok siedział i przypatrywał mi się mniej więcej dziesięcioletni chłopak.Dałem mu znak, żeby się zbliżył.Gdy podszedł, pokazałem mu monetę.Uśmiechnął się od ucha do ucha i zauważyłem, że brakuje mu kilku zębów.–Widzisz tę paczkę? Chcę, żebyś ją dał pani, która zaraz wyjdzie z tego sklepu.Powiesz jej, że to od pewnego pana, ale nie pokazuj na mnie.Jasne?Chłopak kiwnął głową.Dałem mu monetę i książkę.–A teraz czekamy.Nie trwało to zbyt długo, bo po trzech minutach zobaczyłem, jak wychodzi.Skierowała się ku Ramblas.–To ona.Leć!Matka zatrzymała się przed portykiem kościoła Betlem; gestem ponagliłem chłopaka, żeby do niej podbiegł.Obserwowałem z daleka niemą dla mnie scenę.Dzieciak wyciągnął paczkę, ona spojrzała zdziwiona wpierw na niego, później na paczkę, niepewna, czy ma wziąć, czy nie.Chłopiec nalegał, więc w końcu wzięła paczkę i popatrzyła za oddalającym się biegiem dzieciakiem.Rozejrzała się wokół zdezorientowana.Zważyła w dłoni paczkę, oglądając purpurowy papier, w jaki zapakowana była książka.W końcu ciekawość zwyciężyła i rozerwała go.Widziałem, jak wyciąga książkę.Trzymała ją w obu dłoniach, studiując okładkę, po czym obróciła.Czułem, że brak mi tchu; chciałem podejść do matki, coś jej powiedzieć, ale nie mogłem.Stałem kilkadziesiąt metrów od niej i obserwowałem ją, ona jednak nie spostrzegła mojej obecności.Potem ruszyła dalej, z książką w ręku, w kierunku pomnika Kolumba.Mijając Palau de la Virreina, podeszła do kosza i wrzuciła do niego książkę.Widziałem, jak odchodzi Ramblas w dół i znika w tłumie, jakby jej tam nigdy nie było.19Sempere ojciec był w księgarni sam i kleił grzbiet starego, rozpadającego się tomu Fortunaty i Jacinty, gdy podniósłszy wzrok, zobaczył mnie w drzwiach.Wystarczyło mu kilka sekund, by zdać sobie sprawę z mojego żałosnego stanu.Gestem zaprosił mnie do środka i podsunął mi krzesło.–Wygląda pan fatalnie.Powinien pan pójść do lekarza.Jeśli ma pan pietra, pójdę z panem.Mnie też na widok tych konsyliarzy w białych fartuchach i z ostrymi przedmiotami w ręku ciarki po plecach przechodzą, ale czasami nie ma rady.–To zwykły ból głowy.Już mi przechodzi.Sempere podał mi szklankę wody Vichy.–Proszę.Jest dobra na wszystko, oprócz głupoty, której pandemia szerzy się ostatnio z zatrważającą szybkością.Uśmiechnąłem się z przymusem wobec dowcipu Sempere.Wypiłem wodę i westchnąłem.Było mi niedobrze, a lewe oko pulsowało.Przez chwilę zdało mi się, że jestem bliski zemdlenia i zamknąłem oczy.Oddychałem głęboko, modląc się w duchu, żebym tam nie pad! na miejscu.Przeznaczenie nie mogło mieć aż tak perwersyjnego poczucia humoru, by przyprowadzić mnie do księgarni Sempere i w podziękowaniu za wszystko, co dla mnie zrobił ukatrupić na jego oczach.Poczułem, że czyjaś dłoń delikatnie dotyka mojego czoła.Sempere.Otworzyłem oczy.Księgarz i jego syn, który zjawił się niewiadomo skąd, patrzyli na mnie posępnie.–Zawiadomić doktora? – zapytał Sempere syn.–Już mi lepiej, dziękuję.O wiele lepiej.–Tak panu lepiej, że aż się zimno robi na ten widok.Jest pan zupełnie szary.–Jeszcze wody?Sempere syn pośpiesznie napełnił mi szklankę.–Przepraszam za to przedstawienie – powiedziałem.– Zapewniam panów, że nie było przygotowane.–Proszę nie pleść głupstw.–Coś słodkiego pewno dobrze mu zrobi.Może zemdlał z głodu? – zauważył syn.–Skocz do piekarni na rogu i przynieś jakieś ciastka – zgodził się księgarz.Kiedy zostaliśmy sami, Sempere wbił we mnie wzrok.–Przyrzekam, że pójdę do lekarza – zapewniłem.Kilka minut później młody Sempere był już z powrotem, niosąc pod pachą papierową torbę wypełnioną delikatesami z pobliskiej cukierni.Podał mi ją, wybrałem brioszkę, która w innej sytuacji wydałaby mi się bardziej apetyczna niż tyłeczek tancerki rewiowej.–Proszę ugryźć – zaordynował Sempere.Zjadłem brioszkę drobnymi kęsami i powoli zacząłem wracać do siebie.–Wygląda już trochę lepiej – zauważył syn księgarza.–Nie ma jak świeża bułeczka…W tej chwili rozległ się dźwięk dzwonka przy drzwiach.Do księgarni wszedł klient i na skinienie ojca Sempere syn zostawił nas, by go obsłużyć.Księgarz pochylił się nade mną i ująwszy mnie za nadgarstek, zmierzył mi puls.–Pamięta pan, jak wiele lat temu powiedział mi pan, że kiedy będę chciał naprawdę ocalić jakąś książkę, mam do pana przyjść? – zapytałem.Sempere obrzucił przelotnym spojrzeniem ściskany przeze mnie w ręku tom wyciągnięty ze śmietnika, do którego wrzuciła go moja matka.–Proszę dać mi pięć minut.Zaczynało się ściemniać, kiedy ruszyliśmy w dół Ramblas, wymijając licznych tego skwarnego i wilgotnego wieczoru spacerowiczów.Od czasu do czasu podnosiła się delikatna bryza i balkony i okna otwarte były na oścież; wyglądający ludzie patrzyli na przesuwające się sylwetki pod bursztynowo rozpalonym niebem.Sempere szedł żwawo i zwolnił dopiero przed mroczną bramą w uliczce Arc del Teatre.Popatrzył na mnie i uroczystym tonem powiedział:–Davidzie, o tym, co zaraz pan ujrzy, nie będzie mógł pan powiedzieć nikomu, nawet Vidalowi.Nikomu.Przytaknąłem, zaintrygowany poważną i tajemniczą miną Sempere [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl