do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Częściowo uszkodzony pień jęknął i trzasnął, kiedy włókna rozdarły się i puściły; szybciej i szybciej, aż wgniotło się w wierzchołki mniejszych drzewek rosnących poniżej.Skręcające się, rwane brutalnie drewno wrzeszczało jak żywe stworzenie i uderzyło o ziemię z takim impetem, że aż podskoczyły im żołądki.Cisza rozciągnęła się na chwilę, potem rozległy się głosy mężczyzn, przestraszone głosy jakby onieśmieliły ich rozmiary spustoszenia, jakie poczynili.Ale prawie natychmiast siekiery odezwały się znów, rąbiąc na kawałki ciszę doliny – i Mark ruszył biegiem, zostawiając Storm w tyle.Natknął się na teren totalnej dewastacji – rosnący stos ściętych drzew, przy których jak mrówki uwijało się pięćdziesięciu paru mężczyzn.Na wpół nadzy i błyszczący od potu, odcinali gałęzie i układali w sterty do późniejszego spalenia.Kawałki drewna wyglądały w słońcu niczym kości, a żywica sącząca się z ran zadanych siekierą miała słodkawy zapach świeżo rozlanej krwi.Na końcu długiej wąskiej przesieki stał samotnie biały człowiek pochylony nad okularem teodolitu ustawionego na trójnogu.Skierował przyrząd ku dołowi i nakierowywał ruchami dłoni ustawienie pomalowanych jaskrawo tyczek.Uniósł wzrok znad instrumentu i spojrzał na Marka.Był to młody człowiek o spokojnej przyjaznej twarzy, grubych szkłach w oprawkach z srebrnego drutu i rzadkich płowych włosach opadających na czoło.– Witam – uśmiechnął się, lecz uśmiech zgasł, kiedy Mark syknął ze złością.– Kto tu jest szefem?– Przypuszczam, że ja – wyjąkał młody mierniczy.– Jest pan aresztowany.– Nie rozumiem.– To bardzo proste – rzucił Mark.– Wycinacie drzewa stojące na terenie chronionym.Jestem strażnikiem wyznaczonym przez rząd.Aresztuję pana.– Proszę posłuchać – mierniczy zaczął uspokajającym tonem, rozkładając szeroko dłonie w geście przyjaznych intencji – ja tylko wykonuję swoją pracę.Zaślepiony furią Mark nie zauważył pojawienia się drugiego mężczyzny, ciężkiego, o szerokich barach, który wyłonił się z buszu.Kiedy jednak przemówił, Mark rozpoznał natychmiast gardłowy akcent mieszkańca południa i poczuł, że skóra na nim cierpnie.Hobdaya pamiętał od dnia, kiedy powrócił do Anderslandu i odkrył, że cały jego świat został wywrócony do góry nogami.– W porządku, koleś.Ja sam porozmawiam z panem Andersem – Hobday poklepał młodego mierniczego uspokajająco po ramieniu i uśmiechnął się do Marka, ukazując równe, kwadratowe zęby.Uśmiech ten nie miał w sobie nic z ciepła ani humoru.– Nie mamy o czym rozmawiać – zaczął Mark, ale Hobday wyciągnął dłoń, by go powstrzymać.– Jestem tu oficjalnie jako inspektor prowincji z ramienia Ministerstwa do Spraw Ziem, Anders.Lepiej będzie, jeśli mnie wysłuchasz.Słowa złości ugrzęzły Markowi w gardle, kiedy zobaczył, jak Hobday spokojnie wyjmuje z portfela pismo, by mu je podać.Wziął do ręki urzędowy papier podpisany przez wiceministra ds.ziem.Podpis był zamaszysty – Dirk Courteney.Mark czytał powoli, z rosnącym uczuciem rozpaczy.Kiedy skończył, oddał go Hobdayowi.Pismo to dawało okazicielowi nieograniczoną władzę nad doliną, władzę popartą autorytetem i powagą rządu.– Pniesz się coraz wyżej – powiedział – ale wciąż służysz temu samemu panu.Mężczyzna przytaknął spokojnie.Jego wzrok przeniósł się z Marka na nadchodzącą właśnie Storm.Kiedy patrzył na nią, wyraz jego twarzy uległ natychmiastowej transformacji.Storm zaplotła włosy w dwa warkocze leżące teraz ciężko na piersiach.Ciemna, lekko czerwonawa opalenizna uwydatniała intensywny błękit jej oczu.Gdyby nie one, wyglądałaby jak księżniczka z plemienia Siuksów, prosto ze stron jakiejś romantycznej powieści.Hobday przesunął wolno wzrokiem po jej ciele z tak bezczelną, wprost intymną bezpośredniością, że instynktownie sięgnęła po ramię Marka i przytuliła się do niego, jakby chcąc znaleźć się pod jego ochroną.– O co chodzi, Marku? – była trochę zdyszana od spaceru pod górę, a na jej policzkach wykwitły rumieńce.– Co oni tu robią?– To ludzie rządu – powiedział ciężko Mark.– Z Ministerstwa do Spraw Ziem.– Nie mogą przecież wycinać naszych drzew – zaprotestowała podniesionym głosem.– Musisz powstrzymać ich, Mark.– Oni wyznaczają odcinki miernicze – wyjaśnił Mark.– Dokonują pomiarów doliny.– Ależ te drzewa.– To nie ma znaczenia, psze pani – powiedział Hobday.Jego głos był teraz dużo głębszy, o chrapliwym od pożądania tonie, a oczy były nadal zajęte badaniem jej ciała.Niczym owady pełzające łakomie do zapachu miodu przesuwały się po cienkiej, wypłowiałej od słońca bawełnie zakrywającej jej piersi.– To nie ma znaczenia – powtórzył.– One i tak znajdą się pod wodą.Ścięte czy stojące wszystko to pójdzie pod wodę.– Wreszcie oderwał od niej oczy i omiótł dłonią część lasu.– Stąd dotąd – wskazał przestrzeń leżącą między szarymi wieżycami Bram Chaki.– Dokładnie naprzeciw miejsca, w którym stoimy, wybudujemy największą pieprzoną tamę tego świata.Siedzieli razem w ciemnościach, przytuleni blisko, jakby dla dodania sobie otuchy.Mark nie zapalał lampy.Blask gwiazd wdarł się na werandę i pod strzechę, dając dość światła, by widzieli swe twarze.– Wiedzieliśmy, że to w końcu kiedyś nastąpi – wyszeptała Storm.– Jednak wolałam w to nie wierzyć.Tak jakby pobożne życzenia mogły to powstrzymać.– Pojadę jutro rano, by zobaczyć się z twoim ojcem – powiedział Mark.– Powinien dowiedzieć się o tym.Storm przytaknęła.– Tak, musimy być przygotowani do konfrontacji.– Ale co zrobimy z tobą? Nie zostawię cię tu z Johnem.– Przecież nie możesz zabrać mnie ze sobą.Nie do mojego ojca – stwierdziła.– W porządku, Mark.Zabiorę Johna do domku przy plaży.Będziemy czekać tam na ciebie.– Przyjadę tam po was.A kiedy znów wrócimy, tu będziesz moją żoną.Nachyliła się ku niemu.– Jeśli będzie jeszcze do czego wracać – powiedziała cicho.– Och, Mark – Mark, oni nie mogą tego zrobić! Nie mogą przecież zatopić tego – tego.– słowa zamarły w niej i zamilkła tuląc się do niego.Siedzieli milcząc i minęło sporo czasu, nim poderwało ich uprzejme chrząknięcie.Mark wyprostował się i zobaczył potężną sylwetkę Pungushe stojącego pod werandą w świetle gwiazd.– Pungushe – powiedział.– Widzę cię.– Jamela – powiedział Zulus.W jego głosie brzmiało napięcie, jakiego Mark dotąd nie słyszał.– Byłem w obozowisku obcych ścinających drzewa, ludzi z pomalowanymi kijkami i ostrymi siekierami.Odwrócił głowę, by spojrzeć na dolinę, a oni podążyli za jego wzrokiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl