[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.St¹d, od jednej radioboi do drugiej, skokami, licz¹cymi miliardykilometrów, bêdzie mkn¹³ po krzywiŸnie olbrzymiego ³uku, a¿ ostatni przekaŸnik,metalowa bry³a, pe³na ciasno upakowanych, precyzyjnych instrumentów, zwyd³u¿onym pyskiem kierunkowej anteny, skupi go raz jeszcze i ciœnie dalej wprzestrzeñ, ku Ziemi.Potem up³yn¹ miesi¹ce i taki sam pêk energii, ci¹gn¹c zasob¹ bruzdê udarowych zniekszta³ceñ w grawitacyjnym polu Galaktyki, wystrzelonyz Ziemi, dopadnie czo³a kosmicznej chmury, przeœliŸnie siê, wzmacniany wzd³u¿naszyjnika wolno dryfuj¹cych boi, i z nie zmniejszon¹ chy¿oœci¹ pomknie kupodwójnym s³oñcom Solaris.Ocean pod wysokim, czerwonym s³oñcem by³ czarniejszy ni¿ kiedykolwiek.Rudamg³a stapia³a jego styki z niebem, ten dzieñ by³ wyj¹tkowo parny, jakbyzapowiada³ jedn¹ z owych niezmiernie rzadkich i ponad wyobra¿enie gwa³townychburz, które kilka razy do roku nawiedzaj¹ planetê.S¹ podstawy doprzypuszczenia, ¿e jedyny jej mieszkaniec kontroluje klimat i burze tesprowadza sam.Jeszcze przez kilka miesiêcy mia³em patrzeæ z tych okien, z wysokoœciobserwowaæ swobody bia³ego z³ota i znu¿onej czerwieni, od czasu do czasuodzwierciedlane w jakiejœ p³ynnej erupcji, w srebrzystym b¹blu symetriady,œledziæ wêdrówkê nachylonych pod wiatr, smuk³ych chy¿Ã³w, napotykaæ na pó³zwietrza³e, osypuj¹ce siê mimoidy.Pewnego dnia wszystkie ekrany wizofonówzaczn¹ ³opotaæ œwiat³em, ca³a, martwa od dawna, sygnalizacja elektronowa o¿yje,uruchomiona impulsem wys³anym z odleg³oœci setek tysiêcy kilometrów, zwiastuj¹czbli¿anie siê metalowego kolosa, który z przeci¹g³ym grzmotem grawitorów opuœcisiê nad ocean.Bêdzie to Ulysses albo Prometeusz, albo jakiœ inny z wielkichkr¹¿owników dalekiego zasiêgu.Kiedy z p³askiego dachu Stacji wejdê po trapie,zobaczê na pok³adach szeregi bia³o opancerzonych, masywnych automatów, którenie dziel¹ z cz³owiekiem pierworodnego grzechu i s¹ tak niewinne, ¿e wykonuj¹ka¿dy rozkaz, a¿ do ca³kowitego zniszczenia siebie lub przeszkody, która stanieim na drodze, je¿eli tak zaprogramowana zosta³a ich oscyluj¹ca w kryszta³achpamiêæ.A potem statek ruszy, bezszelestnie, szybszy od g³osu, pozostawiaj¹c zasob¹ siêgaj¹cy oceanu sto¿ek roz³amanych na basowe oktawy grzmotów, i twarzewszystkich ludzi rozjaœni na chwilê myœl, ¿e wracaj¹ do domu.Ale ja nie mia³em domu.Ziemia? Myœla³em o jej wielkich, zat³oczonych,hucz¹cych miastach, w których zgubiê siê, zatracê prawie tak, jak gdybymuczyni³ to, co chcia³em zrobiæ drugiej czy trzeciej nocy - rzuciæ siê w oceanciê¿ko faluj¹cy w ciemnoœci.Utonê w ludziach.Bêdê milkliwym i uwa¿nym, aprzez to cenionym towarzyszem, bêdê mia³ wielu znajomych, nawet przyjació³, ikobiety, a mo¿e nawet jedn¹ kobietê.Przez pewien czas bêdê sobie musia³zadawaæ przymus, aby uœmiechaæ siê, k³aniaæ, wstawaæ, wykonywaæ tysi¹cedrobnych czynnoœci, z których sk³ada siê ziemskie ¿ycie, a¿ przestanê je czuæ.Znajdê nowe zainteresowania, nowe zajêcia, ale nie oddam im siê ca³y.Niczemuani nikomu, ju¿ nigdy wiêcej.I byæ mo¿e, bêdê patrza³ w nocy tam, gdzie naniebie ciemnoœæ py³owej chmury jak czarna zas³ona powstrzymuje blask dwóchs³oñc, pamiêtaj¹c wszystko, nawet to, co myœlê teraz, i wspomnê z pob³a¿liwymuœmiechem, w którym bêdzie odrobina ¿alu, ale i wy¿szoœci, moje szaleñstwa inadzieje.Wcale nie uwa¿am tego siebie z przysz³oœci za coœ gorszego odKelvina, który gotów by³ na wszystko dla sprawy zwanej Kontaktem.I nikt niebêdzie mia³ prawa mnie os¹dziæ.Do kabiny wszed³ Snaut.Rozejrza³ siê, popatrzy³ potem ' na mnie, wsta³em ipodszed³em do sto³u.- Chcia³eœ coœ ?- Zdaje siê, ¿e nie masz nic do roboty.? - spyta³ mrugaj¹c.- Móg³bym cidaæ, wiesz, s¹ pewne obliczenia, nie najpilniejsze wprawdzie.- Dziêkujê ci - uœmiechn¹³em siê - ale to niepotrzebne.- Jesteœ tego pewien? - spyta³ patrz¹c w okno.- Tak.Rozmyœla³em o ró¿nych rzeczach i.- Wola³bym, ¿ebyœ tyle nie myœla³.- Ach, to zupe³nie nie wiesz, o co chodzi.Powiedz mi, czy.wierzysz w Boga?Spojrza³ na mnie bystro.- Co ty? Kto wierzy jeszcze dziœ.W jego oczach tla³ niepokój.- To nie jest takie proste - powiedzia³em umyœlnie lekkim tonem - bo nie chodzimi o tradycyjnego Boga ziemskich wierzeñ.Nie jestem religiologiem i mo¿eniczego nie wymyœli³em, ale nie wiesz przypadkiem, czy istnia³a kiedyœ wiara wBoga.u³omnego ?- U³omnego ? - powtórzy³ unosz¹c brwi.- Jak to rozumiesz? W pewnym sensie bógka¿dej religii by³ u³omny, bo obarczony ludzkimi cechami, powiêkszonymi tylko.Bóg Starego Testamentu by³ na przyk³ad ¿¹dnym czo³obitnoœci i ofiargwa³townikiem, zazdrosnym o innych bogów.greccy bogowie przez sw¹k³Ã³tliwoœæ, waœnie rodzinne byli nie mniej po ludzku u³omni.- Nie - przerwa³em mu - mnie idzie o Boga, którego niedoskona³oœæ wynika nie zprostodusznoœci jego ludzkich stwórców, ale stanowi jego najistotniejsz¹,immanentn¹ cechê.Ma to byæ Bóg, ograniczony w swojej wszechwiedzy iwszechmocy, omylny w przewidywaniu przysz³oœci swoich dzie³, którego biegukszta³towanych przezeñ zjawisk mo¿e wprawiæ w przera¿enie.Jest to Bóg.kaleki, który pragnie zawsze wiêcej, ni¿ mo¿e, i nie od razu zdaje sobie z tegosprawê.Który skonstruowa³ zegary, ale nie czas, jaki odmierzaj¹.Ustroje czymechanizmy s³u¿¹ce okreœlonym celom, ale one przeros³y te cele i zdradzi³y je.I stworzy³ nieskoñczonoœæ, która z miary jego potêgi, jak¹ mia³a byæ, sta³a siêmiar¹ jego bezgranicznej klêski.- Niegdyœ, manicheizm - zacz¹³, wahaj¹c siê, Snaut.Podejrzliwa rezerwa, z jak¹zwraca³ siê do mnie w ostatnim czasie, znik³a.- Ale to nie ma nic wspólnego z pierwiastkiem dobra i z³a - przerwa³em munatychmiast.- Ten Bóg nie istnieje poza materi¹ i nie mo¿e siê od niejuwolniæ, a tylko tego chce.- Podobnej religii nie znam - powiedzia³ po chwili milczenia.- Taka nie by³anigdy.potrzebna.Jeœli ciê dobrze rozumiem, a obawiam siê, ¿e tak, tomyœlisz o jakimœ bogu ewoluuj¹cym, który rozwija siê w czasie i dorasta,wznosz¹c siê na coraz to wy¿sze piêtra potêgi do œwiadomoœci jej bezsi³y? Tentwój bóg to istota, która wesz³a w boskoœæ jak w sytuacjê bez wyjœcia, apoj¹wszy to, odda³a siê rozpaczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]