[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bóg dopiero wtedy pozwoli, byœmy znaleŸli lek na AIDS, kiedy oczyœcimyœwiat z niemoralnych.Œwietne posuniêcie, Saro, pogratulowa³a sobie w myœlach.Da³a siê sprowokowaæ, dziêki czemu ten g³¹b móg³ dalej opowiadaæ dyrdyma³y.Nadesz³a najwy¿sza pora, by wysadziæ go z siod³a.– Pastorze Sanders, dlaczego od dwunastu lat nie wykazuje pan ¿adnych dochodów?– spyta³a.– Dlaczego przez ca³y ten czas jako ma³¿eñstwo nie zap³aciliœcie anicenta podatku?Donald Parker siedzia³ rozparty w fotelu i patrzy³, nie chc¹c przerywaæ tejwymiany ciosów.Pokrêci³ g³ow¹, gdy re¿yser zasugerowa³ przerwê na reklamê.– Proszê pani, zna pani prawo tak samo jak ja – odpar³ kaznodzieja.– Nasz wspania³y kraj chroni wolnoœæ religijn¹, choæ komuniœci i ateiœcistaraj¹ siê, by by³o inaczej.Byæ mo¿e odnieœliœcie chwilowe zwyciêstwo.Uda³osiê wam usun¹æ Boga ze szkó³, mordujecie nienarodzone dzieci, ale id¹ zmianyi.– To œwietnie, mieliœmy jednak rozmawiaæ o podatkach.Proszê odpowiedzieæ napytanie.– W³aœnie to robiê.Ja i Dixie szanujemy prawo.P³acimy uczciwie naszenale¿noœci.– To w takim razie jak du¿y podatek dochodowy zap³aci³ pastor w zesz³ym roku?– Koœcio³y nie musz¹ p³aciæ podatków.Na tym polega rozdzia³ Koœcio³a odpañstwa.Mo¿e pani o tym przeczytaæ w konstytucji.Sara poprawi³a okulary.– Czyta³am konstytucjê – odpowiedzia³a.– Z ca³ym szacunkiem jednak stwierdzam,¿e pastor nie jest Koœcio³em.Czy mamy rozumieæ, ¿e osoby duchowne powinnyunikaæ p³acenia podatków, przez co na barki ciê¿ko pracuj¹cych Amerykanów spadadodatkowe brzemiê?Uœmiech zamar³ na ustach Sandersa.Na u³amek sekundy z jego twarzy opad³a maskaserdecznoœci, ods³aniaj¹c zimne wyrachowanie.– Oczywiœcie, ¿e nie – odpar³ szybko.– Znowu wszystko pani przekrêca, bydopasowaæ to do swoich tez.Wierz¹cy to widz¹.Wierz¹cy nie dadz¹ siê zwieœæk³amstwami.Powtarzam to, co ju¿ mówi³em.Uczciwie p³acê swoje nale¿noœci.Ca³ata sprawa to tylko sprytna gra bezbo¿ników, którzy chc¹ zhañbiæ moje dobreimiê.Wreszcie w³¹czy³ siê Donald Parker:– Dziêkujemy, pastorze.Krótka przerwa na reklamy i za chwilê wracamy na wizjê.Zostañcie z nami.* * *– Doktorze, czy móg³bym zamieniæ z panem s³Ã³wko? John Lowell podniós³ g³owê.– Ray, nie mo¿emy z tym zaczekaæ do koñca programu? – spyta³ poirytowany.– Ale przecie¿ w tej chwili s¹ reklamy – odpar³ doktor Raymond Markey.Pracowa³w Departamencie Zdrowia i Opieki Spo³ecznej w Waszyngtonie.By³ niskimmê¿czyzn¹ o zbyt krótkich koñczynach.Grube okulary piêciokrotnie powiêksza³yjego czarne Ÿrenice, upodabniaj¹c go do klasycznego wizerunku maniakakomputerowego.Tak naprawdê Markey rzadko teraz praktykowa³ jako lekarz.Piastowa³ urz¹d zastêpcy sekretarza, zajmowa³ siê wiêc raczej polityk¹, choæniechêtnie siê do tego przyznawa³.Lowell westchn¹³ g³êboko, wsta³ i wyszed³ z pokoju.Ruszyli korytarzem.– No dobrze, o co chodzi? – spyta³, gdy stanêli z dala od goœci.Wielkie oczy Raymonda Markeya zlustrowa³y hol jak dwa reflektory omiataj¹cedziedziniec wiêzienny.– On bêdzie dzisiaj na przyjêciu – powiedzia³.Lowell poczerwienia³.– Co?! Nie ¿yczê sobie tego cz³owieka w moim domu.Chyba jasno siê wyrazi³em.– Owszem.– To niebezpieczne – szepn¹³.– Pora tego przyjêcia i tak dalej.– To nie ma znaczenia – odpar³ Markey.– On przyjdzie.Lepiej, ¿eby pan o tymwiedzia³.Lowell zakl¹³ pod nosem, zaciskaj¹c piêœci.– Ten skurwiel zniszczy nas wszystkich – wycedzi³.* * *Gdy przyjêcie rozkrêci³o siê na ca³ego, mê¿czyŸni otaczaj¹cy Cassandrê zaczêlirywalizowaæ o jej wzglêdy jak pró¿ni aktorzy o lepsze miejsce na scenie.Przywyk³a do takich sytuacji, wiêc nie robi³o to na niej wiêkszego wra¿enia.Uœmiecha³a siê tylko promiennie, uwodzicielsko, kiwa- j¹c raz po raz g³ow¹, nies³uchaj¹c jednak nikogo.Wielcy wa¿niacy, ale co z tego? Randall Crane mia³wiêkszoœciowe udzia³y w kilku korporacjach.Pojawi³ siê na ok³adce czasopisma„Fortune", wygl¹daj¹c bardzo dystyngowanie i powa¿nie.Ale by³ nudziarzem.Wszyscy byli œmiertelnymi nudziarzami.Gdyby ci mê¿czyŸni nie mieli zawrotnychfortun, nikt by nawet przez minutê nie s³ucha³ ich przem¹drza³ej paplaniny.T³umek elegancko ubranych filantropów rozmawia³ o debiucie Sary w telewizji.Cassandra potoczy³a wzrokiem po ogromnej sali balowej, rozpoznaj¹c prawiewszystkich z trzystu goœci.Hipokryci, pomyœla³a.Udaj¹, ¿e obchodzi ich walkaz rakiem, ale tak naprawdê maj¹ to g³êboko w dupie.Przyszli, ¿eby siê pokazaæ,uœcisn¹æ rêce, zrobiæ wra¿enie.A jeœli cen¹ za to by³o wybulenie paru dolcówna cele charytatywne, to trudno, trzeba zap³aciæ jak za bilet wstêpu.– Wiesz, jak siê tutaj zjawi³em? – spyta³ Randall Crane, przerywaj¹c Cassandrzerozmyœlania.Ledwo na niego zerknê³a.– Nie, wiêc mo¿e mi powiesz?– Prywatnym œmig³owcem – oznajmi³ z dum¹ w g³osie.– Dopiero kupi³em têmaszynkê.Oœmioosobowa.Mam pilota, drugiego pilota i stewardesê.Wszyscy s¹ umnie na pe³nym etacie.– Stewardesê? W œmig³owcu? Kiwn¹³ g³ow¹.– W nieca³¹ godzinê przylecieliœmy tutaj z dachu mojego wie¿owca przyCzterdziestej Siódmej.– No, no, jestem pod wra¿eniem.Starszy mê¿czyzna siê rozpromieni³.– Chcia³abyœ siê przelecieæ? – spyta³.– Nie uwierzysz, jak szybko siê lata.Przed ponad trzema laty posz³a z nim do ³Ã³¿ka.Spali³ siê w przedbiegach jakpiêtnastolatek na pierwszej randce.Ledwo zd¹¿y³ œci¹gn¹æ spodnie i by³o powszystkim.– Powinieneœ trochê zwolniæ, Randall – powiedzia³a Cassandra ze z³oœliwymuœmiechem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]