[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Osnute tajemniczym blaskiem, zakrzepłe w martwocie góry były niedostępne i obce.Przypomniał sobie: szedł kiedyś ze starym Józefem Galianem przez Niżne Tatry.Była taka sama noc, osnuta księżycową przędzą, i góry stały tak samo martwe i obce.Wtedy Galian powiedział do niego: "Słuchoj, bracie, żołnierze na wojnie dostają ordery.Ordery ze śrybła, ze złota, z brązu.A my, Andrzeju, dostaniemy kiedyś order wycięty z księżyca." Potem powiedzenie Galiana przyjęło się wśród kurierów i żartowali, że są kawalerami księżycowego orderu.Teraz z naciekającą w sercu goryczą kpił sobie: "Byłeś kawalerem księżycowego orderu, ale odarli cię nawet z tego.Major Smyga zdegradował cię do stopnia pospolitych oszustów i złodziei.Teraz jego dekorują jako bohatera kurierskiej służby.A ty, jego żołnierz, wleczesz się, żeby żebrać i dopominać się o sprawiedliwość."Księżyc toczył się po szklistym niebie jak kula po suknie bilardu.Gdy stanął w zenicie, omotał się w kokon mgły."Koniec pogody - pomyślał Andrzej - jutro będzie lało." Przyśpieszył kroku, jakby pchnięty tą myślą.Zbliżał się do Ciemnych Smreczyn.Gdy doszedł do pierwszego stawu, zboczył w maliniaki.Postanowił odnaleźć porzucone podczas ucieczki karabiny.Odnalazł to miejsce bez trudu i z wielką radością stwierdził, że broni nikt nie ruszył.Oba karabiny leżały w kosówce.Wyciągnął jeden z nich.Skrócił pas i ruszył dalej.Wybierał drogę osłoniętą cieniem, a gdy przecinał oświetloną przestrzeń, kulił się jak żołnierz przemierzający pole obstrzału.Minął właśnie polanę pod Siwarnami, płaską, podobną do tafli stojącej wody, gdy naraz wydało mu się, że ktoś siedzi wśród skał.Ukrył się w cieniu młodych smreków.Czekał chwilę.W uszach dzwoniła mu cisza.Droga w poświacie księżyca płynęła jak srebrzysta rzeka.Skradał się wolno ku skałom.Gdy wychylił się spoza smreczków, zobaczył wyraźnie człowieka.Siedział z podkurczonymi nogami, głowę oparł o zgięte ramię, w siwych włosach iskrzył się odblask światła.Andrzej długo wpatrywał się w tę dziwną postać.Naraz coś go tknęło."To przecież stary poszukiwacz skarbów."Zbliżał się ostrożnie.Dziadek nawet nie drgnął."Pewnie śpi" - pomyślał, a gdy stanął w odległości wyciągniętego ramienia, chrząknął cicho i wyszeptał:- Dziadku!.Zobaczył chudą dłoń wspartą o chropowaty ciossikały, seledynową w nocnym blasku i tak wyraźnie zarysowaną, jakby była wyrzeźbiona w granicie.Wtedy coś go zdławiło i krew odpłynęła z głowy, a nogi stały się drętwe, jak gdyby wrośnięte w ziemię.- Dziadku.- wykrztusił targnięty trwogą.I naraz wszystko zrozumiał.Od skulonej postaci starca bił taki spokój, jak od sterczących nad nim skał.Zdziwił się, dlaczego nagle pierzchła trwoga.Już bez obawy dotknął ramienia.Sztywne ciało osunęło się, ręka opadła ze skały, a stary przylgnął sinym jak ziemia policzkiem do kamienia.I twarz jego była taka sama jak kamień, a uchylone lekko powieki odsłaniały białka martwych oczu.Patrzał nimi w dal i niby się uśmiechał, niby żałował czegoś.Andrzej uklęknął przy nim.Zamknął mu powieki.- Dziadku - wyszeptał - nie doczekaliście się swoich skarbów.Wstał.Skrzyżował na piersi ręce jak do modlitwy, ale nie modlił się, tylko czuł żal, jak gdyby i w nim coś się skończyło, jakby zerwała się jedna z czarodziejskich nitek życia.Patem odszedł wolnym krokiem.Nie obejrzał się, tylko wyszeptał:- Żegnajcie, dziadku, już się nie spotkamy.- A gdy minął zakole zakrętu, uniósł dłoń do policzka, bo zdawało mu się, że z oka stoczyła się zbłąkana łza.25O świcie był na Przełęczy pod Kopą.Usiadł na chwilę.Zmęczonymi oczami wodził po przymglonych zarysach Hrubego, Krywania, Wielkiej Kopy.Żegnał te strony, gdzie spędził ostatnie dwa tygodnie.Wydały mu się teraz obce, nieprzychylne.Dopiero gdy zwrócił się ku Kondratowej i zobaczył w dole kierdel owiec, zbity w prostokącie koszaru, doznał takiego wzruszenia, jak gdyby patrzył na coś bardzo bliskiego.Wspominał lata szkolne.Tutaj z kolegami przychodzili na pierwsze wycieczki narciarskie.W marcowym słońcu cięli nartami jarzące się wiosennym słońcem stoki, wspinali się pod Łopatę, by później puszczać się w szalone zjazdy.Tutaj opadły go kiedyś trzy wielkie owczarka.Jeden z nich, kudłaty olbrzym, skoczył mu wtedy na ramiona i powalił na ziemię, by potem powalonego, drżącego lizać na pojednanie po twarzy.Gdy wyruszył w dalszą drogę, nie czuł już zmęczenia ani żalu, doznawał nieporównanej radości człowieka wracającego do domu.Przeciął stok Kopy Kondrackiej, ominął stary poczciwy Giewont i Grzybowcem zaczął schodzić na Łysanki.Tutaj postanowił przeczekać cały dzień.Zbyt dużo ludzi go znało, by mógł się pokazać w Zakopanem.Wieczorem, pod osłoną mroku zejdzie pod Regle i pójdzie na Krzeptówki do Galiana.Wieczorem zaczął siąpić drobny, ciepły deszcz.Góry utonęły w ciężkiej wacie chmur.Z daleka poznał dom Galiana.Stara góralska chałupa stała skulona pod trzema rozłożystymi jasieniami.Zachodni powiew niósł aż pod Regle gorzki zapach dymu.Był przygotowany, że nie zastanie Galiana w domu.Stary przewodnik nigdy nie zatrzymywał się u siebie.Andrzej miał jednak nadzieję, że domownicy powiedzą mu, gdzie można go odnaleźć.Ostrożnie zbliżał się do domu.Stanął za pękatym pniem jasienia i długo obserwował uchylone drzwi.Z izby dolatywał rytmiczny stukot warsztatu tkackiego."Pewno Brońcia robi kilim" - pomyślał.Ukrył karabin wśród sągów narąbanego drzewa, podszedł do Okna i zastukał cicho trzy razy.Miarowy stukot warsztatu urwał się nagle.Zaległa cisza.Potem czyjeś lekkie kroki przemknęły przez sień.- Kto tam? - usłyszał głos dziewczyny.- Brońcia, to ja.Dziewczyna szerzej uchyliła drzwi.Jasną głowę wsunęła w szparę i z natężeniem patrzała w ciemność.- Pan Andrzej?.- powiedziała zdumiona.- Jest tata w domu? - zapytał.- Nie, nie ma.- Ukazała się zgrabna, smukła, pachnąca ciepłem izby i nieporadna w nagłym zdumieniu.- Niech pan wejdzie - skinęła niepewnym ruchem ręki.- Nie ma nikogo?- Jest mama.tylko mama.Stara Galianka stała już w progu.Jej postać była pełna trwożliwego napięcia.Dopiero gdy Andrzej zbliżył się do niej, wyciągnęła ku niemu ręce.- Boze mój, dyć to pon Andrzej - schwyciła go za rękaw, pociągnęła w głąb izby.W kręgu bladego światła naftowej lampy izba wydała mu się mała i ciemna.W kącie warsztat tkacki z napiętym na ramę kilimem, obok kilka barwnych motków wełny, jak bukiet kwiatów, na ścianie lina i dwa czekany skrzyżowane jak broń.A wszystko bardzo bliskie i znajome.Stara Góralka drżącymi palcami gładziła ramię Andrzeja.- Boze wielgi, co sie z ponem stało? Józek dwa razy ku wom chodził.Przecie umówiliście sie.no nie?- Był Józef w Niewcyrce?- Dwa razy - potwierdziła Brońcia.- Tata mówił, że był w kolibie, ale pana nie znalazł.- To pech - powiedział Andrzej - czekałem na niego w ten dzień, kiedyśmy się umówili.- Stary nie mógł iść - wtrąciła Galianka - trza było wom syćko przyrychtować.Ni mieli my prowiantu w doma.- No, tak.A ja musiałem uciekać z koliby.A gdzie Józef teraz? - zapytał przynaglony ciekawością.- Hej, hej - machnęła ręką - ka ta teroz Józek! Poseł z młodym Carniökiem do partyzantów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]