[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wcisnąłem się w zacieniony kąt przy bramie.Ogarnął mnie chłód, który nie miał nic wspólnego z nocnym wiatrem.Rozpoznałem złocistoskórych panów Shandakoru o srebrzystych głowach, podobnych do Corina.Mówię „panów”, gdyż tak się właśnie zachowywali.Kroczyli dumnie, obsługiwani przez ludzkich niewolników.A ludzie niebędący niewolnikami ustępowali im drogi i zachowywali się z największym szacunkiem, jakby wiedzieli, że samo wpuszczenie do miasta jest dla nich wielkim zaszczytem.Kobiety z Shandakoru były pięknymi, smukłymi, złocistymi nimfami o lśniących oczach i spiczastych uszach.Byli też inni.Smukłe istoty o wielkich skrzydłach, inne, gibkie i porośnięte futrem, jeszcze inne, łyse i brzydkie, poruszające się z płynną gracją, a także istoty o tak dziwnych kształtach i kolorach, że nawet nie mogłem zgadnąć, jaka ewolucja je wydała.Stracone rasy Marsa.Starodawne rasy, z których dumy i potęgi nic nie zostało, oprócz niemal już zapomnianych opowieści starych ludzi w najdalszych kątach planety.Nawet ja, który poważnie zająłem się antropologiczną historią Marsa, nigdy o nich nie słyszałem - tylko jako o zniekształconych postaciach z legend, jak satyrowie, giganci na Ziemi.A jednak tutaj były wyraźnie uprzywilejowane, a usługiwali im nadzy ludzie, których kajdany wykonano ze szlachetnych metali.Kupcy usuwali się z drogi, chyląc głowy w ukłonie.Płonęły światła o wielu kolorach - nie pochodnie i kaganki z Marsa, który znałem, lecz chłodne promienie padające z kryształowych kuł.Ściany budynków wznoszących się wokół placu obłożono rzadkimi, żyłkowanymi marmurami, a koronujące je żłobione wieże wyłożone były turkusem i cynobrem, bursztynem i jadeitem, a także cudownymi koralami z południowych oceanów.Przepyszne szaty i nagie ciała kłębiły się na placu.Trwało kupowanie i sprzedawanie, widziałem, jak usta ludzi otwierają się i zamykają.Usta kobiet śmiały się.Ale na tym zatłoczonym placu nie rozlegał się żaden dźwięk.Ani głos, ani tupnięcie sandała czy szczęk zbroi.Była tylko cisza, absolutny spokój opuszczonych miejsc.Zacząłem rozumieć, dlaczego nie musieli zamykać bram.Żaden przesądny barbarzyńca nie odważyłby się wejść do miasta zaludnionego przez zjawy.Ale ja.ja byłem cywilizowany.Na swój niemechaniczny sposób byłem naukowcem.A jednak, gdyby nie trzymała mnie tu konieczność zyskania wody i zapasów, czym prędzej bym uciekł z doliny.Nie miałem jednak dokąd uciekać, zostałem więc, spocony, z gardłem zdławionym kwaśnym smakiem przerażenia.Czemu te istoty nie wydawały żadnego dźwięku? Czy były duchami.obrazami.snami? Ludzie i nieludzie, starodawni, dumni, straceni i zapomniani - czyżby znali jakiś subtelny rodzaj życia, o którym nic nie wiedziałem? Czy oni mogli mnie widzieć, jak ja widziałem ich? Czy mieli własne myśli i wolę?Najdziwniejsza była ich realność, te całkowicie prozaiczne interesy, jakim się oddawali.Duchy się nie targują.Nie obwieszają swoich kobiet naszyjnikami z klejnotów i nie kłócą się o cenę inkrustowanej uprzęży.Ich realność i cisza - to było właśnie najgorsze.Gdybym usłyszał choćby jeden cichutki, żywy dźwięk.Umierające miasto, powiedział Corin.Dni się kończą.A może już się skończyły? Może byłem sam tutaj, w tej ogromnej kupie kamieni z niezliczonymi pokojami, ulicami, podcieniami i krytymi alejkami, sam ze światłami i bezgłośnymi duchami?Czyste przerażenie to coś okropnego.Wtedy go zaznałem.Zacząłem się poruszać ostrożnie, wzdłuż ściany.Chciałem wydostać się z tego targowiska.Jeden z bezwłosych, sunących płynnie nieludzi targował się o niewolnicę.Dziewczyna wrzeszczała.Widziałem każdy naprężony mięsień na jej twarzy, spazmatyczne drgania szyi.Ale nie rozległ się nawet najcichszy dźwięk.Znalazłem ulicę równoległą do muru.Ruszyłem nią.Widziałem ludzi - prawdziwych ludzi - wewnątrz oświetlonych budynków.Od czasu do czasu mijali mnie, a ja się chowałem.Nadal otaczała mnie martwa cisza.Uważnie stawiałem stopy.Nie wiem czemu, ale byłem przekonany, że jeśli spowoduję jakikolwiek dźwięk, stanie się coś strasznego.Grupa kupców szła w moją stronę.Cofnąłem się w bramę, a za moimi plecami wyłoniły się nagle trzy obwieszone klejnotami kobiety z serajów.Byłem w pułapce.Nie chciałem, by te milczące, roześmiane kobiety mnie dotknęły.Wyskoczyłem z powrotem na ulicę, a kupcy zatrzymali się i odwrócili głowy.Myślałem, że mnie dostrzegli.Zamarłem i nadeszły kobiety.Ich malowane oczy błyszczały, a czerwone wargi lśniły.Klejnoty zdobiące ich ciała słały iskry.Wtedy narobiłem hałasu, na całe gardło.A kobiety przeszły przeze mnie.Powiedziały coś do kupców, którzy się roześmiali.Razem ruszyli ulicą.Nie zobaczyli mnie, nie usłyszeli.Kiedy stanąłem im na drodze, byłem zaledwie cieniem.Przeszli przeze mnie.Usiadłem na bruku ulicy i zamyśliłem się.Długo tak siedziałem.Mężczyźni i kobiety przechodzili przeze mnie jak przez powietrze.Starałem się przypomnieć sobie jakiś ostry ból, jak od strzały w plecy, która mogła mnie zabić w ciągu dwóch sekund, a o której nie wiedziałem.Bardziej prawdopodobna wydała mi się możliwość, że to ja jestem duchem, niż na odwrót.Pod moimi dłońmi moje ciało było materialne, a kamienie, na których siedziałem, były twarde i zimne, i to zimno zmusiło mnie w końcu do wstania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]