[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Tu nikt nie jest chciwy.– Wirg wprawnie przeliczył pieniądze i wsunął je do kieszenie.– Szczególnie miejscowy bonzo.–Który to? Ten, który rozbija się buldożerem?–Ten sam.Wiesz, jak nazywają go miejscowi?–Jak?–Spychol.–Bardzo trafnie – stwierdził Geralt i wcisnął gaz do dechy.Autozaryczało, zapiszczało oponami przy nawracaniu i pomknęło do przodu.Do posesji starego orka, plantatora konopi, dojechali bardzo szybko.Tylko raz wiedźmin zatrzymał się przed jakimiś przydrożnymi krzakami -powiedział, że za potrzebą.Cynthia, która jeszcze na terenie zakładu zaczęła się martwić, co jeszcze złego z tej sprawy wyniknie, czekała na niego w samochodzie.–Będziesz mi potrzebna – oświadczył Geralt, kiedy czerkaska umilkła.– Po pierwsze, usiądź za kierownicą.A po drugie, jeśli zacznie się strzelanina i pierwszym, który wyjdzie z tej bramy, nie będę ja, uciekaj bez namysłu.Jeśli zajdzie potrzeba, strzelaj do każdego, kto zechce cię zatrzymać.–A ty?–Ja sobie poradzę.A, jeszcze jedno… – powiedział wiedźmin i spojrzał jej prosto w oczy czarne jak dojrzałe oliwki.– Jeśli odjedziesz sama, nie idź na Poligon Matwiejewski.Lepiej udaj się do Wesemira.–Co za głupoty opowiadasz! – Cynthia usiłowała ukryć niepokój.– Pojedziemy razem.I lepiej będzie, jak pójdę z tobą.Co dwie strzelby, to nie jedna.Geralt nie zdążył odpowiedzieć – z bramy posesji wylał się tłum, z tuzin żyjących.Sami orkowie na czele ze znajomym już staruchem.Najmłodszy mógł mieć ze dwadzieścia lat, co w przypadku tej rasy oznaczało smarkatą młodość.–Zaczyna się – warknął wiedźmin.Wysiadł i skierował w stronę orków.–No jak? – przyjaznym tonem zapytał ich prowodyr, staruch.– Poradziłeś sobie?–Nie – chłodno odpowiedział Geralt.– Rezygnuję ze zlecenia.Otopieniądze.– Wyciągnął do orka trzy paczki setek.–Hmm – zdziwił się tamten.– Dlaczegóż to rezygnujesz? I, o ile sobieprzypominam, dałem ci trochę więcej pieniędzy.–Potrąciłem sobie za fałszywe wezwanie.– Geralt nie okazywałniepewności ani wątpliwości.– A rezygnuję dlatego, że mnie okłamałeś.–Tak mówisz? – Staruch uśmiechnął się złym uśmiechem.– A w czym cię okłamałem?–Buldożer, który wyrównał ci konopie, wcale nie jest dziki.To zwykły, oswojony buldożer, kierowali nim żyjący.Twoi konkurenci, aptekarze Spychola.Nie miej mi tego za złe, ale wiedźmini nie wtrącają się w takie sprawy.A zatem zabieraj swój szmal i żegnaj.Geralt niedbałym ruchem cisnął pieniądze pod nogi orka.W tej samej chwili, jak za skinieniem Wielkiego Technika, w rękach każdego z orków pojawiła się broń.U niektórych pistolety, u innych strzelby, jeszcze u innych obrzyny.U nieletniego – stary rewolwer.Tylko starzec miał puste dłonie.–Dlaczego mnie obrażasz, co? – zapytał z wyrzutem.– Rzucasz pieniędzmi… Aj-aj-aj.–A co jest nie tak? – Geralt pochylił w bok głowę i zmrużył oczy.– Chciałeś wyrolować wiedźmina.I myślisz, że po tym wszystkim będę przed tobą tańczyć?–Możemy cię ukarać – przymilnie zaskrzypiał staruch.– Ty jesteś sam, nie licząc dziewczyny.A nas – zobacz tylko!Cynthia nie widziała twarzy swego nauczyciela, ale gotowa była przysiąc, że teraz krzywo się uśmiechnął.Nadszedł czas na jego występ.–Grozisz mi? – spokojnie zapytał Geralt.– Grozisz wiedźminowi? Bójsię Boga, stary! Ci durnie mogą mieć jakieś nieuzasadnione nadzieje.Ale ty? Ty?!–Ojcze! – nie wytrzymał ktoś w tłumie.– Zastrzelę go!–No dawaj – prychnął Geralt.– Strzelaj, durniu.Zdechniecie wszyscy ku uciesze aptekarzy i samego Spychola.–Nie strzelać! – metalicznym, niespodziewanie ostrym tonemzakomenderował przywódca tej rodzinnej bandy i uniósł kościstą rękę wostrzegawczym geście.– Czort z tobą, wiedźminie.Zwróć resztę pieniędzyi wynoś się.–Wszystko, co się należy, zwróciłem.Okłamałeś mnie, zabrałeś mi czas.Czas wiedźmina jest drogi.A kłamstwo wybaczę.Przynajmniej za pierwszym razem.–Aaa!!! – wrzasnął nagle smarkacz z rewolwerem i strzelił.Geralta odrzuciło do tyłu, na plecy, na asfalt.Dosłownie w tej samej chwili smarkacz runął na ziemię z przestrzeloną głową – młoda, niedouczona wiedźminka domyśliła się, od kogo w pierwszej kolejności można oczekiwać niespodzianki, dlatego wycelowała zawczasu.I zaczęło się…Cynthia strzelała szybko i chłodno.Bez złości, zacietrzewienia.Czas stanął w miejscu.Były tylko czarne kreski tarcz, lufa strzelby i spust.Nie odczuwała ani strachu, ani bólu.Ból i strach nadejdą później – tego była pewna – a na razie wszystko, co umiała sama, i wszystko, czego nauczył ją wiedźmin, materializowało się w postaci wylatujących z lufy opływowych kawałeczków metalu rozrywających cudze ciała.Dopiero gdy wśród żywych pozostał tylko starzec i czterech orków, którzy zdążyli rzucić broń i podnieść ręce do góry, czas wznowił swójbieg.Dziewczyna z trzaskiem przeładowała zamek, strzelba wypluła ostatnią łuskę.–Cofnąć się wszyscy! – rozkazała z niesamowitym spokojem.Orkowie usłuchali bez szemrania.–Ręce za głowę, plecami do mnie! Znów usłuchali.–A teraz na asfalt, twarzą w dół! Ulegli bez słowa, nawet stary.Dopiero teraz Cynthia pozwoliła sobie spojrzeć kątem oka na Geralta.Spodziewała się krwi, przestrzelonej piersi, poczerniałej od wilgociodzieży i różowych pęcherzy na niej.Niczego takiego nie było.Wiedźmin siedział oparty plecami o czerkaskę i ściskał w rękach strzelbę.Na jego kurtce, dokładnie na wysokości serca, widniała postrzępiona dziura, ale krwi nie było ani śladu.–Zabierz broń i wrzuć ją do bagażnika.Albo nie, lepiej na tylnesiedzenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]