[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłam pijana.W polu kukurydzy stałam.Nietrwożna o ład świata.I bezskrzydłe anioły wołały: „Bezbożnica! Tutaj twa ulica!".I myślały, że są zabawne.On za chmurą był skryty.A ja stałam tam golusieńka.Wierna.Oddana.Widziałeś, ślepawy człowieku, pieprzyka pod prawym pośladkiem? Co słaniał się pod ciężarem kobiecego ciała? Wszak to wyspa bez skarbu.Kukurydza szumnie jęczała o więcej.Odgiął się kręgosłup moralny w tył, jak diabeł w środku roku.Liście cięły nam twarze, a piasek wchodził pod paznokcie i wrony, mój panie, wrony zerwały się czernią swą, podmuchem, z tchnieniem mojego życia.Jeden trampek.Krew pod okiem, zerwany rzemyk, purpura kardynalska zachodu słońca.Zachodu jądra.A drzewo twe, dąb rosły, korzenie zapuścił we mnie.Archaniele…! Czy już pożądasz?I żal mnie ogarnia, zapach smętnej twarzy, że byłeś moim urojeniem.Ten świat jest szary.Bez bieli.Bez czerni.Ten świat mnie smuci.Wrzos bez fioletu i niebo o wschodzie.Ten twój uśmiech doprowadza do gorzkich jak słona sól myśli na moście.A dziura pośrodku jest.Deski spróchniały.Kobieta próchnem dla mężczyzn, a łono jej święte wszak.263Świątynia boska.Bo ten uśmiech nie do mnie przecież.Bo usta nie moje, czerwone wiśnie były latem.Co sokiem opływały jędrno ść swych ciał.Okna pozamykałam.Nieszczelne.Nieszczelne moje serce przed chłodem kochania.A wierzyłeś tak zawzięcie, że my, dziwki, kochać nie potrafimy.Patrz pan… A jednak!Farba złazi z ram, płatami odrywa się, pełzną myśli i łzy pełzną po twarzy jak te wiśnie płomienne.Moje niebo widoczne z okna.Już nie moje.Zgliszcza modlitw tlą się nieśmiało pod stołem.Pozwól mi zapomnieć…Pod latarnią moją.Pod aureolą byle jaką.Wdzięczę się wraz z moją pończochą dziurawą.Samochód bez świateł.Samochód czarny.Jak widmo zakradł się pod moje kolano.Tylne siedzenie śmierdzące.Dziura tuż nad moją brwią.Ślina ścieka mu po brodzie.On wszedł w nią!Brudna śmierć tak wyglądała wczoraj.Bezzębna panienka.Nadgniłe śliwki jego jądra.Zeżarte przez białe glisty.Toczą się niepomiernie po moim łonie.A brzuch przygniatał do sprężyny czyśćcowej.On wżynał się jak fiord norweski miliony lat.Miliony, mówię! Lat przeminęło, nim wyszedł.Nim smród jego z siebie zmyłam.Nim do bieli swej dziewiczej powróciłam… 264Co mi zostanie z krainy snów? Bukiet chabrów podniebnych.Pojedyncza, dziurawa rękawiczka.W pośpiechu wyrwałam włosów garść, zaciągając szalik, by wrócić tu znów.Nie zostanę Ci, choćbym nie wiem jak mocno powieki zacisnęła.Ile gwiazd przeklęła.Nie zostaniesz mi.Świetliki chowam w kącie pokoju, w szparach podłogi, pod łóżkiem.To nadzieja!Płody ciemności i strachu wychodzą ze mnie, gdy ich nie mam.Nie krzycz na mnie babuniu, nie kiwaj ze zrozumieniem głową.Przytul do piersi, do ciepła twego.Powiedz, że wszyscy do nieba idą…Czterdziestej nocy błysnął księżyc.Poświata żółtawa tańczyła wokół pępka mego.Niepasującego do całego, sklepionego ciała kobiecego.On stał na końcu gościńca zakurzonego.Jedwabnik chadzał mu po policzku.Rzucałam kamieniami, starymi muchomorami.Byś umarł.Zmartwychwstał jako mój.Droga się wali.Świat się wali.A jego kawałek ziemi stoi nieruchomo.Nieruchomo! Uwierzy pan…?Bieluśki jedwabnik chadzał mi po nagim ramieniu.Nad ranem.265 ZenitNiebieskie.Żółte.Zielone.Pomarańczowe.Zielone.Niebieskie.Białe jak kosa śmierci.Odbijają się kolorowe szkiełka w moich niematowych oczach.Szybciej! Szybciej! Okręcaj się, wężu smagły! Wokół kostki, wokół szyi! I połykaj mnie… ach połyyykaj… Miałam sen o miłości.Każda jedna przeszła przeze mnie.Zabiegana.Rozklekotana.Czerwieńsza niż wino.Powabna.Matki do dziecka.Dziewczynki do psa.Piekarza do chleba.Liścia do drzewa.Oprócz mojej miłości.Archanioły.Stworzone, by srogim okiem wszystko opiewać.Tak pragnęłam, by dłonią swą zimną… Falbany tańczą na wietrze i odkrywają smutne biodra.Drastycznie pragnę cię.Porzuć swoje święte imię.I całą szatę najbielszą.Światła latarni gasną pode mną, czy to już…? Ochrypła.Jestem szarym ochrypła kolorem.Naszyłam guzik na moje bezwstydne pożądanie, ale ono dalej krwawi,jakby się miało wykrwawić i umrzeć.Złapałam więc haftką.Przecieka purpura.I oddałam do krawca.Jeśli on umrze, to znaczy, że go nie będzie? 266Czy ja wtedy umrę wraz z nim? Archaniele… Zaśnij, świcie.Na chwilę tylko.Dotknę swych warg nabrzmiałych.Utkam koc z włosów.Zaniosę Tobie i nie powiem nic.Oddaję się.Grzesznica.Bez torby, bez szalika.Weź.Pieszczę się tutaj.Twym palcem niewidzialnym.Co wilgotnym wędruje szlakiem.I słychać jęki kwiatów w jaskini upadłej.Piórko porwałam ze skrzydła Twojego, gdy nie patrzyłeś.A teraz pierś moja tak wrzeszczy potwornie, gdy dotykam ją puchem, śnieżnym lodowcem.Więc nie…? A złość i żądza padła na mnie! Rzuca się, wije na podbrzuszu gorącym! Więc nie chcesz?! Twór czerwony! I palce nużą się w głębinach oceanu, i czuję, tam czuję żar tak ogromny, co ciepłem porywa.Nie usnąłbyś trzy noce, kolano widzę i bliznę na udzie, a powieki drgają pod rozkoszy bólem.Wzgardziłeś tym łonem! Więc patrz, czym jest kobieta! Czysta, niemieszana dawka namiętności, dotykam bram nieba…! Upadam w ciemności… Diagnoza: schizofrenia.Do torby: skarpetki nie do pary, swetrzysko na drutach od babuni, ołówki dwa, szczoteczka do zębów, zdjęcie nieba, dżem porzeczkowy, termofor, czerwona pomadka, zasuszona stokrotka, kubek z ułamanym uchem, koronkowe stringi, kropelki do oczu, bezużyteczny koralik 267spełniający życzenia, puszka na skarby, piórko z jego skrzydła… Do przyszłego życia.–On jest boskim malarzem.Czyż nie wiesz, dziecko?I stopą swą ziemi nie dotyka, ust swoich mową nieskaża.A wzrok swój w jedną kieruje tylko stronę… On kochać nie umie.–Kłamco podły, zazdrosny! A źrenice ci rosną, gdy dekolt zbyt duży.Paznokcie czerwone i rzęsy zwęglone.Niegodziwy starcze.Siwiejesz obok żony twej miłej.A oczy racz podnieść wyżej! Policzek Twój żarzy się czerwienią.Co jej powiesz?–Zamknij się! Dziecko… Do śmierci w tym piekle zemną zostaniesz.Wszak leków na ból miłosny nie ma.I choćbyś konała pod jemiołą, to jego to nie przekona.By z niebios zstąpił i twego łona… A teraz rozkładaj nogi.Próby nieudolne.Niewydolne.Nie wydojone krowyżywota.Chciałam to zrobić, Archaniele.Przy szumie wody i zamęcie stolicy – Serca.Kochać jest ludzką rzeczą.Pożądać rzeczą niczyją.Z okazji tej, jakże odpowiedniej, czarna sukienka i pantofle czarne.Korale na szyję, mruczy cichutko malinka po lewej.Sam diabeł ją wczoraj nakreślił.Święta żałoba po Twoim nieprzyjściu.Nieznani.Żegnam cię krochmalone prześcieradło, wyżłobienie w podłodze, skrzypiące drzwi u sąsiadki, bury kocie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]