[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.No to zglosil sie panicz Gintowt.Ale to wszystko i tak wina Jankiela! Tak pojechalem z panem.Potem przyszly na nas zle czasy.Na kunaku na Ostrym ktos zabil chlopa Horylke.Tak i my uciekli do Czarnej.A tam w karczmie spotkali my szlachcicow, ktorzy chcieli infamisa nam odebrac i samemu nagrode zagarnac.A to wszystko i tak wina Jankiela! Pan Gintowt pocial ich strasznie.A Iwaszke postrzelili – da on Jankielowi, gdy do zdrowia wroci!–A co potem?–Potem, panie zloty, okazalo sie, ze nie pan to Gintowt, ale panna, co w meskim odzieniu konno hasala.Alem zmilczal, nic nie mowil, bo straszna byla i dumalem – cos zle powiem, to moja glowa spadnie.Tak my na Ustrzyki ruszyli, ale panna Gintowt, wilczyca przekleta, kazala nawracac na Polane.Przejechalismy wioszczyne i tu, o, na tym moscie, tamoj na srodku, w leb mi wypalila.Oj, za to ja Jankielowi pejsy wytargam, ze ha! A sama panna z Bialoskorskim odjechala.–Dokad?–Ja widzial, ja widzial, panocku, oni na Hoczew poszli, drozka wzdluz Sanu.–Na Hoczew? – zdziwil sie Dydynski.– Do diabla, zle bedzie z nimi!Zapadal zmrok, czarny wal blednego Otrytu zarosnietego zdziczalymi bukowymi lasami odcinal sie wyraznie od plonacego szkarlatem nieba.Za nim wznosila sie Polonina, potezna, grozna, daleka i nieznana, bo w lasach na jej zboczach ani blisko samych szczytow nie mieszkal nikt, tylko gniezdzilo sie ptactwo i dzika zwierzyna.–Panie milosciwy – zaskomlal Koltun – ta slachcianka to jedza wcielona.Ona mnie zadusi, jesli nie wroce doma…–Masz.– Dydynski rzucil mu dukata.– Dla ciebie to koniec przygod! Dymaj do swej wiochy i nie pokazuj sie wiecej.Koltun sklonil sie w pas.Szawilla narzucil mu na ramiona stara derke i poklepal po plecach.Chlop skrzywil sie, gdy zabolal go leb, pobiegl truchtem w strone drogi.Dydynski zerknal za nim, a potem dlugo spogladal na dalekie gory.–Milosciwy panie – odwazyl sie rzec Miklusz – co w tej Hoczwi siedzi, zescie sie zafrasowali? Dyjabel?–Obawiam sie, Miklusz, ze sama pani smierc!13.Zwada w HoczwiW Hoczwi bylo gwarnie, tloczno i ciasno.Pomimo porannej pory ulice zastawialy chlopskie wozy, szlacheckie kolasy i rydwany, miedzy ktorymi spotkac mozna bylo czasem nawet brozka lub karoce.Uwage zwracaly gromady szlachty i czeladzi.Panowie bracia w zupanach, deliach, giermakach i bekieszach przechadzali sie pod podsieniami domow, pili, rozprawiali i – rzecz zwyczajna – awanturowali sie.Bialoskorski i Eufrozyna wpadli jak korek do butelki – ledwie przekroczyli oplotki wioski, nie byli w stanie zawrocic, pchani z tylu przez tlumy.Musieli posuwac sie wolno wsrod rzenia koni, wrzaskow, swistow biczow, nawolywania czeladzi i woznicow.W dodatku traktem z Cisnej pedzono do Jaroslawia woly, wiedziono wozy z winem i suknem.–Co tu sie dzieje? – zastanawiala sie Eufrozyna.– Jarmark? Sejmik?Bialoskorski usmiechnal sie krzywo, a potem pochylil do jej pieknego uszka.–Pogrzeb, moscia panno.Pana Sulatyckiego chowaja, ktoregom czekanem wlasna reka w karczmie w Lisku rozszczepil.–Rozszczepiles go? Nie moze to byc!–Cala ta szlachta to klienci, przyjaciele, rekodajni i familianci pana Piotra Bala, podkomorzego sanockiego, ktorego sluga byl Sulatycki.Jesli mnie kto tu rozpozna, tedy do starosty zywcem nie dojade!–I dopiero teraz to mowisz?! O, do stu piorunow! Co teraz?–Waszmoscianki w tym glowa, bym zywo stad wyszedl.Inaczej nagrode pan podkomorzy zgarnie.–Konie mamy zdrozone – zamyslila sie na chwile.– Dobrze! Zajedziemy do karczmy, zadamy obroku i ruszamy, jak wypoczna.Z trudem przedarli sie w poblize karczmy kazimierzowskiej, gdzie trakt z Polany krzyzowal sie z droga wiodaca z Wegier na Lisko i Sanok.Szybko oddali konie pacholkom, zasiedli w kacie alkierza.Karczma byla prawie pusta.Przy stolach siedzialo kilku chlopow, widzac jednak dostojnych gosci, Zyd wyrzucil ich precz, a potem plaszczyl sie w uklonach przed szlachta, zamiotl pola chalata stol, co tchu przyniosl piwnej polewki ze smietana.Eufrozyna siedziala milczaca, wsluchana w gwar ludzkich glosow.Bialoskorski z pozoru nie dawal po sobie niczego poznac – zajadal polewke, nie zwracajac uwagi na dziewczyne.Panna nie pokazywala strachu, ale infamis widzial dobrze, ze pod stolem jej palce coraz mocniej zaciskaly sie na rekojesci batorowki.Znienacka drzwi otwarly sie na osciez.Do wnetrza weszlo kilku panow braci w deliach, zupanach, w futrzanych czapach i kolpakach.Szlachcianka spuscila glowe, Bialoskorski sie nie poruszyl.Ale jesli oboje mysleli, ze to jeno przypadkowe spotkanie, tedy sie mylili.Spojrzenia nowo przybylych od razu skierowaly sie w strone jej towarzysza.–To on – mruknal jeden z nich.–To Bialoskorski – potwierdzil drugi.–On sam.–Jasnie wielmozna pani dobrodziejko! – zagadal najstarszy z tamtych, o ogorzalej gebie, nosie czerwonym od pijanstwa i wielgachnych wasiskach, po czym sklonil sie, zamiatajac kurze lajna wilcza czapa.– Przyszlismy do nozek upasc i prosic, aby waszmosc pani temu kawalerowi z nami isc pozwolila.Sprawe mamy do ichmosci, bo naszego kompana i krewnego tyransko obuszkiem rozszczepil.–Pan Bialoskorski w mojej jest mocy – rzekla Eufrozyna.– I dalibog, zanim wascine pretensje zaspokoi, trafi do lochu na zamku przemyskim.Macie do niego sprawe, tedy do starosty jedzcie, bo z moich rak ani Bog, ani diabel go nie wyrwie!Szlachcice zarechotali, slyszac tak rezolutne slowa w ustach mlodej dzierlatki.–Odpusc nam imc Bialoskorskiego, moscia panno – rzekl pojednawczo drugi z panow braci, mlody, czarnowlosy i czarnooki.– To morderca, infamis, czlek przeklety.Nie bedziemy sie z nim certowac.Tu, na klepisku, da glowe.Nie trzeba nam nawet kata.Bialoskorski nie podniosl wzroku.Zdawac by sie moglo, ze zajmowala go jedynie piwna polewka.–Nie, waszmosciowie – rzekla panna Gintowt.– Nie odpuszcze wam infamisa.A jesli to nie po waszej mysli, tedy ichmosciow na szabelki poprosze!Szlachcice zarechotali, a potem ruszyli w strone stolu.–Z baba, prosze waszmosciow, mamy sie bic? – rozesmial sie wasaty.– Czy ja dobrze slysze?–Uwazajcie, waszmosciowie, bo nas koza pobodzie! – ryknal brodaty brzuchacz woniejacy zastarzalym sadlem i czosnkiem.–Ani kroku dalej! – zakrzyknela Eufrozyna.– Cofnac sie!Nie posluchali.Dziewczyna wyciagnela dlon spod stolu tak szybko, ze zdazyli dostrzec tylko blysk wypolerowanej lufy.Wystrzal wstrzasnal niska powala karczemnej izby, blysk spalanego prochu oslepil ich oczy.Dostali mocno siekancami, szklem i hufnalami.Dwoch z zawalidrogow zwalilo sie we krwi, inni wrzasneli, sklebili sie, sieczeni po twarzach, piersiach, glowach i oczach zywym ogniem.A zanim zdolali oprzytomniec, jak wsciekla wilczyca spuszczona z lancucha spadla na nich Eufrozyna.Juz w pierwszym starciu rozwalila leb czarniawemu galantowi.Rosly szlachetka dostal w bok, potem w reke i w gebe, tracac jednego sumiastego wasa.Pozostali pierzchli – skoczyli ku drzwiom, a ledwo pierwszy przeskoczyl prog, poczeli wolac gromkim glosem:–Bywaj tu, bywaaaaaj!–Bialoskorski tu jest!Panna Eufrozyna nie pobiegla za nimi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]