[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ominął mnie, jadąc po obłąkańczym łuku, i pomknął na ślizgających się oponach, aż wessała go ciemność.Gdy w końcu się zatrzymałem, musiałem siłą odrywać palce od kierownicy.Moje kolana były słabe i bezwolne.Wypaliwszy część papierosa, zawróciłem i bardzo ostrożnie potoczyłem się z powrotem w stronę Szmaragdowej Zatoki.Już dawno wyrosłem z zabaw w ściganie się podrasowanymi autami i bardzo potrzebowałem odpoczynku.Pierwszy motel, do jakiego dotarłem, nazywał się „Sjesta”.Przyozdabiał go napis „wolne pokoje” i neonowy Meksykanin, śpiący smacznie w świetlistym sombrero na głowie.Pozazdrościłem mu snu i zaparkowałem na żwirowym podjeździe przed biurem motelu.Wewnątrz paliło się światło.Przeszklone drzwi stały otworem.Wszedłem do środka.Niewielki pokój był przyjemnie urządzony meblami z rattanu i perkalu.Kilkakrotnie zabrzęczałem dzwonkiem na kontuarze.Nikt się nie zjawił, usiadłem więc, by czekając, zapalić papierosa.Elektryczny zegar na ścianie pokazywał za kwadrans pierwszą.Musiałem zdrzemnąć się na kilka minut, bo sen z delikatnym hałasem wtargnął przez próg mej świadomości.Śmierć była w tym śnie.Prowadziła czarnego cadillaca pełnego kwiatów.Gdy obudziłem się, papieros właśnie zaczynał parzyć mnie w palce.Chudy mężczyzna w szarej flanelowej koszuli stał nade mną z niepewnym wyrazem twarzy.Miał duży nos i mały podbródek i sprawiał wrażenie młodszego, niż był w rzeczywistości.Zęby miał popsute, a przerzedzone włosy w kolorze piasku odsłaniały wysokie półkola na czole.Typowy podstarzały młodzieniec, utrzymujący się z tego, co wyłudzi lub wyprosi w przeróżnych motelach, hotelach czy restauracjach, i desperacko czepiający się postrzępionych krawędzi życia innych ludzi.- Czego pan chce? - zapytał.- Kim pan jest? Czego pan chce? Jego głos był piskliwy i chwiejny jak głos nastolatka.- Szukam noclegu.- Czy to wszystko, czego pan sobie życzy?Z miejsca, na którym siedziałem, brzmiało to jak oskarżenie.Puściłem je mimo uszu.- A co jeszcze tu macie? Czerkieskie tancerki? Darmowy popcorn?Próbował uśmiechnąć się w taki sposób, by nie pokazać swych zepsutych zębów.Uśmiech okazał się ponurą porażką, podobnie jak mój żart.- Przepraszam - powiedział.- Wyrwał mnie pan ze snu.Zawsze gadam od rzeczy zaraz po przebudzeniu.- Przyśnił się panu koszmar?Jego niewyraźne oczy powiększyły się jak dwa błękitne balony z gumy do żucia.- Dlaczego pan o to pyta?- Ponieważ sam właśnie miałem koszmarny sen.Ale zostawmy to.Macie wolne pokoje czy nie?- Tak jest.Proszę mi wybaczyć.- Przełknął jakiś gorzki smak, który miał w ustach, i przyjął bezosobowy, służalczy ton:- Czy ma pan bagaże?- Żadnego bagażu.Poruszając się w butach do tenisa bezszelestnie jak duch chłopca, którym był niegdyś, mężczyzna wszedł za kontuar, zapisał moje nazwisko, adres i numer rejestracyjny samochodu, i przyjął pięć dolarów.W zamian wręczył mi klucz z numerem czternaście i wyjaśnił, gdzie go mogę użyć.Najwyraźniej stracił nadzieję na napiwek.Pokój numer czternaście wyglądał jak wszystkie pokoje w motelach średniej klasy, dotkniętych kalif ornijsko-hiszpańskim szaleństwem.Sztucznie schropowacony tynk, pomalowany na kolor suszonej na słońcu cegły, zasłony w kolorze czerwonego wilczomlecza, abażur z imitacji pergaminu na czarnym stojaku z giętego żelaza.Na ścianie nad łóżkiem reprodukcja obrazu ze śpiącym Meksykaninem pędzla Rivery.Natychmiast poddałem się tej malarskiej sugestii; śniły mi się czerkieskie tancerki.Bliżej poranka jedna z nich przestraszyła się czegoś, nie z mojej winy, i wrzeszczała całą mocą swych czerkieskich płucek.Usiadłem na łóżku, wydając z siebie uspokajające dźwięki, i obudziłem się.Na moim zegarku była prawie dziewiąta.Wrzask ucichł na chwilę i wnet rozległ się ponownie, mącąc spokój poranka niczym syrena strażacka za oknem.Wciągnąłem spodnie na bieliznę, w której spałem, i wyszedłem z pokoju.Młoda kobieta stała na chodniku prowadzącym do sąsiedniego pokoju.W jednej dłoni trzymała klucz, a w drugiej - garść krwi.Miała na sobie marszczoną kolorową spódnicę i głęboko wciętą cygańską bluzkę; bluzka rozdęła się na niej jak balon.Kobieta stała z szeroko otwartymi ustami i darła się na całą buzię.To była ładna buzia w otoczeniu ciemnych włosów, jednak znienawidziłem ją za mój zmarnowany poranek.Chwyciłem dziewczynę za ramię.- Przestań - powiedziałem.Wrzask ucichł.Spojrzała sennym wzrokiem na krew na swej dłoni.Była gęsta jak smar do łożysk i niemal równie ciemnej barwy.- Skąd to masz?- Poślizgnęłam się i wpadłam w to.Nic nie widziałam.Upuściła klucz na ziemię i czystą ręką uniosła spódnicę z jednej strony.Jej nogi były nagie i brązowe.Tył spódnicy był poplamiony tą samą gęstą cieczą co dłoń.- Gdzie? W tym pokoju? Zawahała się.- Tak.Drzwi wzdłuż podjazdu raz po raz otwierały się i zamykały.Niebawem zgromadziło się wokół nas z pół tuzina ludzi.Mężczyzna o ciemnej twarzy i niecałych stu czterdziestu centymetrach wzrostu przytruchtał od strony biura; jego spiczaste buciki tańczyły na żwirze.- Wejdźmy do środka.Pokażesz mi, gdzie to było - zwróciłem się do dziewczyny.- Nie mogę.Nie wejdę tam.- Jej oczy były bardzo smutne i otaczała je wywołana przez szok sinawa bladość.Mały człowieczek, wyhamowawszy z lekkim poślizgiem, znalazł się między mną a dziewczyną, po czym sięgnął ku górze i chwycił ją za ramię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]