[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak,ale na czym polega standardowa procedura niemyślenia o tym albo o jakimkolwiek innymbólu?Ból powrócił, gdy skręcałem na południowy zachód, na drogę A595, i tym razem trwałnieco dłużej niż dwadzieścia sekund, chyba że wyobraźnia płatała mi figle.Pomyślałemsobie, że znacznie bardziej cenilibyśmy wyobraźnię, gdybyśmy tylko wiedzieli, kiedy działa,a kiedy nie.W ten sposób byłaby też znacznie bardziej pożyteczna.Moja jakoś nie potrafiłapodpowiedzieć mi, jak powinienem się zachować, gdyby moja nerka naprawdę była wśmiertelnym niebezpieczeństwie.Swego czasu padłem ofiarą kilku dość poważnych schorzeń,ale do tej pory umiałem zaaplikować sobie odpowiednią kurację.W zeszłym roku, w lecie,zdołałem zahamować i nawet cofnąć rozwój wczesnego stadium pląsawicy Huntingtona -postępującej choroby układu nerwowego, powodującej całkowite zniedołężnienie i normalnienieuleczalnej - ograniczając po prostu konsumpcję whisky.Dwa lata temu rak jelita grubegozniknął bez śladu, ledwo przestałem jeść miejscowe renklody i śliwki, zrezygnowałem z piciadwóch butelek czerwonego bordo dziennie i pohamowałem moje zamiłowanie do surowychcebulek, ostrych pikli i curry.Nowa, silniejsza żarówka na biurku przegoniła w ciągutygodnia ostry guz mózgu.Wszystkie inne obrażenia, nowotwory, atrofie i rzadkie wirusowezakażenia kończyły się w ten sam sposób.Do tej pory.Właśnie o to chodziło.Zawsze śmiejemy się z hipochondrii innych ludzi, czy raczej,kiedy zaczniemy o niej myśleć, uśmiechamy się z przekąsem.Każdy pojedynczy przypadekjest komiczny, o ile tylko należy do przeszłości.Kłopot z hipochondrykiem, traktowanymjako obiekt kpin, polega na tym, że dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy myli się on codo swego stanu, ale za tysiącznym razem, lub tysiąc pierwszym, lub którymś tam, ma rację.Ledwo doszedłem do tej konkluzji, ból w plecach zaakcentował ją elegancko, nawiedzającmnie na około pół minuty.Byłem już na drodze A507 i wjeżdżałem do Baldock, nie pamiętając o niczym, cowidziałem po drodze i co zrobiłem, aby pozostać na drodze.Teraz, kiedy miałem zająć sięostatnią rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobię dla mojego ojca, myśli o nim zaczęły pojawiać sięmiędzy mną a moimi czynnościami.Parkując volkswagena na szerokiej głównej ulicymiasteczka wspominałem, jak to grywałem z nim w krykieta na piaskach nad zatokąPevensey w roku, dobry Boże, 1925 lub 1926.Raz wypadłem z gry przy pierwszej piłce, a ongratulował mi potem stoicyzmu, z jakim to przyjąłem.Kiedy czekałem w urzędzie stanucywilnego, a potem załatwiałem sprawę, myślałem o jego codziennych wyprawach do wioskii o tym, że chciałbym móc towarzyszyć mu w nich choć jeszcze jeden raz.U przedsiębiorcypogrzebowego rozważałem historię jego pierwszego zawału i rekonwalescencji po nim, a wbanku próbowałem wyobrazić sobie, jak po tym wyglądało jego życie duchowe, z takimpowodzeniem, że punktualnie o pół do dwunastej znalazłem się pod „Świętym Jerzym iSmokiem”.Poświęcałem moim czynnościom akurat tyle uwagi, by dostrzec, jak trywialne inudne było to wszystko, pozbawione nie tylko znaczenia, ale i dramatycznego brakuznaczenia, i że twarze urzędników, przedsiębiorcy pogrzebowego i kasjera w banku były dosiebie bliźniaczo podobne.Po trzech szybko wypitych podwójnych whisky poczułem się lepiej: szczerze mówiąc,byłem pijany, pijany z ową odwieczną świeżością i z owym na poły mistycznym uniesieniemducha, które, za każdym razem, zjawiają się, jakby miały trwać wiecznie.Wiedziałem owszystkim, co warto było wiedzieć, a raczej mogłem się o wszystkim dowiedzieć, gdybymtylko znalazł sposób, aby skupić na tym moją uwagę.Życie i śmierć nie były problemami, ajedynie punktami, wokół których narastały błędne wyobrażenia raczej ograniczonego typu.Zdefinicji, czy może z jakichś innych powodów, każdy problem był w istocie nie-problemem.Konfidencjonalnie kiwając głową do samego siebie, porażony siłą tego wniosku, wyszedłem zpubu i ruszyłem w stronę, gdzie, jak mi się zdawało, zapewne zaparkowałem volkswagena.Szukałem go dość długo.Właściwie wciąż jeszcze go szukałem, kiedy okazało się, żejestem nie w Baldock, ale na dziedzińcu „Zielonego Człowieka”, gdzie widocznie właśniezajechałem.W tylnym rogu karoserii, od strony pobocza, lśniło wgniecenie, którego prawiena pewno nie było tam przedtem.Zafrasowało mnie to do pewnego stopnia, aż uświadomiłemsobie, że przecież nic, co nie przeszkodziło mi dotrzeć tutaj, nie może mieć większegoznaczenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]