[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Omal im siê nie przedstawi³em.Depeszê wys³ano pewnie zaraz po tym, jakWitherspoon dowiedzia³ siê, ¿e Bentall o ch³odzie i g³odzie spêdza noc narafie.Bez dwóch zdañ facet by³ przestêpc¹, ale przestêpc¹ genialnym.Ja zaœnie by³em ani przestêpc¹, ani geniuszem.On gra³ w ekstraklasie, ja w trzeciejlidze.Czu³em siê jak Dawid, który spotkawszy Goliata stwierdza, ¿e zapomnia³zabraæ procy.Mimochodem uœwiadomi³em sobie, ¿e Anderson rozmawia z rumianymcholerykiem, który nazywa³ siê Farley, lecz nagle us³ysza³em dwa s³owa, któresprawi³y, ¿e podskoczy³em, jak gdybym zobaczy³ tarantulê w swojej zupie.- Czy mi siê zdaje, czy ktoœ tu mówi³ o kapitanie Flecku? - spyta³em ostro¿nie.- Owszem - przytakn¹³ Anderson.- Fleck to w³aœciciel szkunera, który przywozinam z Kandavu prowiant i pocztê.Spodziewamy siê go dopiero po po³udniu.Ca³e szczêœcie, ¿e sta³em, bo inaczej pewnie bym zlecia³ ze sto³ka.- Przywozi wam prowiant i pocztê? – powtórzy³em g³upkowato.- W³aœnie - warkn¹³ zniecierpliwiony Farley.– To Australijczyk.Handlujetowarami z demobilu, ale pracuje tak¿e dla nas.Oczywiœcie zosta³ sprawdzony nawylot, jest czysty.- Oczywiœcie, oczywiœcie.- Oczyma duszy widzia³em Flecka przewo¿¹cego pocztê zjednej strony wyspy na drug¹ i z powrotem.- Czy on siê orientuje, co tu siêdzieje?- Naturalnie, ¿e nie - rzek³ Anderson.- Wszelkie prace nad rakietami - mamy tudwie - prowadzimy potajemnie.Czy to zreszt¹ wa¿ne, panie Bentall?- Nie.- Rzeczywiœcie, teraz to ju¿ nie mia³o ¿adnego znaczenia.- Coœ mi siêzdaje, Anderson, ¿e czas najwy¿szy naradziæ siê z waszym komendantem.Zosta³onam niewiele czasu.Je¿eli w ogóle nam coœ zosta³o.Odwróci³em siê do wyjœcia i zatrzyma³em, gdy ktoœ zastuka³ w drzwi z drugiejstrony.Anderson rzuci³: - Wejœæ! - na co drzwi otworzy³y siê i w progu stan¹³mat Allison.Zamruga³, oœlepiony nag³ym œwiat³em.- Jest lekarz, poruczniku.- A, to œwietnie.WejdŸ, Brookman, mamy tu.– Nagle urwa³ i spyta³ ostro: -Gdzie wasza broñ, Allison?Mat jêkn¹³ z bólu i zatoczy³ siê w g³¹b pokoju, gdy coœ uderzy³o go od ty³u.Wpad³ na Farleya.Nim obaj przeturlali siê po pod³odze i zatrzymali na œcianie,w drzwiach stan¹³ Hewell.Wydawa³ siê wielki jak Everest.Prawdopodobnie kaza³Allisonowi wejœæ przed sob¹, a sam zaczeka³ na zewn¹trz, by przyzwyczaiæ oczydo œwiat³a.W olbrzymiej d³oni œciska³ pistolet, zaopatrzony w czarnycylindryczny przedmiot przykrêcony do lufy - t³umik.Podporucznik Anderson pope³ni³ ostatni b³¹d w swoim ¿yciu - siêgn¹³ do pasa, bywyrwaæ kolta z kabury.Krzykn¹³em, próbuj¹c powstrzymaæ jego d³oñ, niestetysta³ po mojej lewej rêce i nie zd¹¿y³em.Przed oczami mignê³a mi twarz Hewella; zrozumia³em, ¿e jest ju¿ za póŸno.Kiedynacisn¹³ na spust, jego mina by³a jak zawsze kamienna, pusta, wyprana z wyrazu.Rozleg³ siê cichy, st³umiony huk i w oczach Andersona b³ysn¹³ wyraz zdziwienia,kiedy obur¹cz chwyci³ siê za pierœ i przewróci³ do ty³u.Skoczy³em, ¿eby gopodtrzymaæ, co by³o o tyle g³upie, ¿e nikomu to nie pomog³o, za to wykrêci³emsobie lewe ramiê.Co za sens cierpieæ za kogoœ, kto i tak nic ju¿ nie czuje?Pi¹tek, 6.00 - 8.00Hewell wszed³ do pokoju, nie zaszczycaj¹c spojrzeniem le¿¹cego na pod³odzetrupa.Skin¹³ rêk¹, na co w progu pojawili siê dwaj Chiñczycy.Trzymalipistolety maszynowe i wygl¹dali na takich, którzy wiedz¹, jak siê nimipos³ugiwaæ.- Czy ktoœ z was ma broñ? - zapyta³ Hewell swym g³êbokim, grobowym g³osem.-Czy ktoœ tu jest uzbrojony? Jeœli tak, niech siê przyzna od razu.Inaczejzarobi kulkê w ³eb.Wiêc jak?Nikt nie mia³ broni.Ka¿dy z nich odda³by mu nawet wyka³aczkê, w obawie, ¿eweŸmie j¹ za broñ.Tak to ju¿ Hewell dzia³a³ na ludzi.- Dobrze.- Zrobi³ jeszcze jeden krok w g³¹b pokoju i spojrza³ na mnie.-Spryciarz z ciebie, Bentall, oszuka³eœ nas.Wcale nie masz z³amanej nogi.A coci siê sta³o w rêkê.pewnie ciê pogryz³ nasz doberman, zanim go zabi³eœ, co?Poza tym zabi³eœ dwóch moich ludzi, Bentall.Zap³acisz mi za to.W jego powolnym, grobowym g³osie nie by³o nic z³owieszczego czy z³owró¿bnego,ale ju¿ sam wygl¹d Hewella sprawia³, ¿e wszelkie groŸby stawa³y siê zbêdne.Aniprzez chwilê nie w¹tpi³em, ¿e zap³acê mu za wszystko.- Z tym jednak musimy trochê poczekaæ.Chwilowo jeszcze nie mo¿emy pozwoliæ ciumrzeæ, Bentall.- Szybko wyda³ polecenia w jakimœ obcym jêzyku jednemu zChiñczyków - wysokiemu, muskularnemu i na oko bystremu facetowi o kamiennejtwarzy - po czym odwróci³ siê do mnie.- Opuszczê was teraz na chwilê.musimysiê zaj¹æ wartownikami przy zasiekach.Garnizon i ca³y teren s¹ ju¿ w naszychrêkach, a linia telefoniczna do wartowni jest zerwana.Zostawiam was pod opiek¹Hanga.Nie próbujcie tylko czasem jakichœ sztuczek.Jeœli s¹dzicie, ¿e jedencz³owiek, nawet uzbrojony w pistolet maszynowy, nie zapanuje nad dziewiêciomamê¿czyznami w ma³ym pomieszczeniu, to ³atwo mo¿ecie siê przekonaæ, dlaczegoHang jako starszy sier¿ant dowodzi³ batalionem strzelców w Korei.- Rozdziawi³usta w ponurym uœmiechu.- Nie muszê chyba t³umaczyæ, po czyjej stroniewalczy³.Co rzek³szy, znikn¹³ wraz z drugim Chiñczykiem.Wymieni³em spojrzenia z Marie.Twarz mia³a zmêczon¹, smutn¹, a nik³y uœmieszek, którym mnie obdarzy³a, by³czysto machinalny.Wszyscy inni patrzyli na stra¿nika, który z kolei niepatrzy³ na nikogo.Farley odchrz¹kn¹³.- A mo¿e byœmy siê tak na niego rzucili, Bentall? - odezwa³ siê swobodnie.- Zdwóch stron?- Sam siê pan na niego rzucaj - odburkn¹³em.– Ja nawet nie kiwnê ma³ym palcem.- Do diab³a, cz³owieku, kto wie czy to nie nasza ostatnia szansa! - W jegog³owie brzmia³a desperacja.- Ostatni¹ szansê ju¿ pogrzebaliœmy.Pañska odwaga jest godna podziwu, Farley,czego nie da siê powiedzieæ o pañskiej inteligencji.Niech pan nie bêdzieidiot¹.- Ale.- S³ysza³ pan, co mówi³ Bentall? - odezwa³ siê stra¿nik po angielsku, z silnymakcentem amerykañskim.– Nie b¹dŸ pan idiot¹
[ Pobierz całość w formacie PDF ]