do ÂściÂągnięcia > pobieranie > ebook > pdf > download

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powieki opadły jej z ociężałością, która nie była całkowicie udawana; przyglądała się Rene spod rzęs.Nie miała pewności, czego się spodziewała, ale na pewno nie tego zimnego braku reakcji.W końcu zniecierpliwienie wzięło górę.- Ale może ty chcesz tylko tego, czego nie możesz mieć? Słyszałam, że są tacy mężczyźni.Nie cenią tego, co dostają za darmo.Z piersi Rene wydarł się śmiech całkowicie pozbawiony wesołości; chwycił Cyrene za przeguby i odciągnął jej ręce od szyi.- Gdybym nie myślał, że zjeżysz się jak kot na widok węża, zaprowadziłbym cię tam do środka, zdjąłbym z ciebie wszystko, a potem okryłbym pocałunkami twoją miękką skórę od czoła do palców stóp.Skosztowałbym twoich ust i piersi, wypiłbym samą esencję.Zabrałbym cię ze sobą w świat radości i dotarłbym do samego rdzenia twojej istoty, gdybyś mi pozwoliła.Ale sądzę, że nie zrobiłabyś tego, toteż i ja nie uczynię.Cyrene zalała fala irytacji połączonej z dziwnym, bolącym żalem.Ściągnęła usta w wąską linię i odsunęła się od Rene.Szarpnęła rękami, a on puścił ją natychmiast, z gestem podkreślającym jego całkowity brak zaangażowania.- Gdybyś spróbował - wycedziła - z twoich oczu zrobiłabym sobie guziki do bluzki.- Nie wątpię - odparł, skłonił się, po czym zanurkował pod skórzaną zasłonę.Tam, skryty w ciemnościach, klęknął na kolano, ściskając kłykcie tak długo, aż ból stał się antidotum na burzę pożądania.Czuł na dłoniach zapch róż.Cyrene stała przed szałasem niezdecydowana.Nie mogła potulnie wejść za nim i położyć się obok; nie potrafiłaby ukryć przed Rene swojej dzikiej żądzy; rozpoznałby ją natychmiast, gdyby przypadkowo dotknęli się w nocy.Nie mogła też jednak wrócić do ogniska, udając, że nic się nie stało, że wszystko było jak przedtem.Powoli osunęła się na piasek, plecami do szałasu.Wpatrzyła się w ciemną, falującą powierzchnię wody, wstrząsana uderzeniami własnego serca.Po pewnym czasie wydało się jej, że gdyby tylko odgłos bębna i lament Indianina ustały, gdyby przestał powtarzać echem jej wzburzenie, zdołałaby wrócić do czasu przed wyłowieniem z rzeki na wpół utopionego człowieka, przed opuszczeniem Nowego Orleanu, przed nocą, kiedy zrozumiała, że zakochała się w hulace i utracjuszu, znanym jako Rene Lemonnier.Dzika, żałosna pieśń nie ustała.Nadal wdzierała się w noc, kiedy, zesztywniała od narastającego zimna, wyczerpana emocjami, wczołgała się do szałasu i położyła się obok Rene.W końcu zasnęła, a pieśń wciąż pulsowała, splatając się z jej gorączkowymi snami.Kiedy obóz zaczął się budzić, na plaży znaleziono stertę towarów.Przypięto do nich fakturę wystawioną przez kapitana Dodswortha na nazwisko Cyrene.Na spokojnej powierzchni zatoki nie widać było ani śladu „Półksiężyca”; statek zniknął korzystając z porannego odpływu.Pierre i Jean zwinęli obóz wcześnie, mówiąc, że chcą wyruszyć przed Choctawami.Chwilowo nie wydawało się to trudne; po świętowaniu do późnych godzin nocnych, po wielu kolejkach rumu i tafii Indianie ledwo się ruszali.Jedyną rzeczą, jaka mogłaby wywrzeć na nich wrażenie przed południem, byłby atak Chickasawów.Należało się pożegnać i wysłuchać słów pożegnania, wymienić się podarunkami oraz umówić się na przyszłe spotkanie.Minęło parę godzin, zanim Bretonom pozwolono wreszcie odpłynąć.Pomachali po raz ostatni, a następnie skierowali pirogi na wodny szlak prowadzący przez bagna na północ.Łodzie były wyładowane aż po szorstko ciosane okrężnice, tak że po każdym zamachu wioseł, każdym ruchu do przodu, zdawało się, że trzeba będzie wyrzucić część towarów za burtę.Jednak lustro wody znajdowało się zawsze o włos niżej.Pozostawali susi, choć nieco stłoczeni.Podobnie jak wcześniej, Pierre, Cyrene i Rene płynęli w prowadzącej pirodze, a Jean z Gastonem za nimi.Prąd, choć nadal leniwy jak zwykle na równinach poniżej poziomu morza, był im przeciwny.Nie mieli wielu okazji do rozmowy czy śpiewu, całą energię poświęcając wiosłowaniu.Wiosła wznosiły się i opadały harmonijnie, zagłębiając się w brązową, błotnistą wodę, miotając w przód migoczące kropelki.Ruchy stały się monotonne, przestały męczyć.Podróżnicy zostawiali za sobą kolejne kilometry.W południe zatrzymali się na posiłek na kolejnej cheniere, ale nie zabawili tam długo.Podróż w górę rzeki musiała zająć im więcej czasu niż w dół; wkrótce ruszyli dalej.Mijały godziny.Zostawiali za sobą ślad pełen bąbelków, które wciąż uciekały w tył.Wypłynęli z bagien, kierując się do węższej, bardziej krętej zatoczki.Krótki zimowy dzień zaczął się chylić ku końcowi.Właśnie o tej godzinie, kiedy słońce zachodzi, a światło nabiera melancholijnie błękitnego odcienia przetykanego złotem, na brzegu pojawił się człowiek.Wyłonił się z mirtowych zarośli, wołając i machając ręką.Tuż przed nim, przy brzegu zatoczki, sterczał w górę dziób pirogi, jak gdyby zatonęła od rufy.Jeszcze jeden zamach wioseł, a twarz mężczyzny stała się wyraźnie widoczna.Był to Touchet Rene siedzący na dziobie pirogi spojrzał pytająco na Pierre’a.Odpowiedź mogła być tylko jedna.Voyageur nie zostawiał człowieka porzuconego w dziczy, podobnie jak statek przychodził na pomoc rozbitkowi, bez względu na to, jakim był łotrem.Obie pirogi ruszyły do brzegu.Touchet wołał, że cieszy się na ich widok, i jak bardzo liczył na to, że przypłyną, przeklinał swój pech, dziękował swoim świętym patronom [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • klimatyzatory.htw.pl