[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było w nim coś niezwykłego.Ten człowiek był uosobieniem zgrozy, ucieleśnieniem najgorszych z możliwych koszmarów, potworem, który nie miał prawa zaliczać siebie w poczet istot ludzkich.Ta myśl była dla niego niczym objawienie, co więcej, przyjął ją bez większych oporów.Coś nieokreślonego utwierdziło go tylko w tym przekonaniu.Poczuł to podczas ich pierwszego spotkania.To coś ujawniło się przed nim, lecz nie objawiło mu się w pełni i od tej pory zatruwało jego organizm jak krążąca we krwi, wolno działająca trucizna, wywołując w nim dziwne odczucia.Miał w głowie mętlik, bo jego organizm nie chciał zasymilować tego czegoś.Osoba bardziej zdecydowana, o silniejszym temperamencie uporałaby się z tym znacznie szybciej.Williams zdawał sobie sprawę, że za dużo pił i przeżył więcej niż tylko przelotną znajomość z narkotykami, a co za tym idzie, nerwy miał w strzępach.Praca w redakcji nie pozwalała mu utrzymywać kontaktu ze zdrową częścią społeczeństwa, lecz stale i wciąż sprawiała, że musiał stykać się z rozmaitymi szumowinami - przestępcami, szaleńcami, wyrzutkami, innymi słowy z ciemną stroną ludzkiej natury.Wiedział przy tym, że na takiej glebie nader ochoczo wyrastały najdziwniejsze myśli, idee-ftxe i manie; tak więc, aby się przed tym ustrzec, wyrobił w sobie pewien nawyk - dość szczególny, nawet jak dla niego, raz w tygodniu, celowo i rozmyślnie oczyszczał umysł z tego, co nieodparcie wiązało się z jego brudną, przeraźliwą pracą.Swój umowny dzień świąteczny spędzał nieodmiennie w lesie, spacerując, siedząc przy ognisku, przyrządzając posiłki na świeżym powietrzu, napawając się pięknem przyrody i po prostu odpoczywając.Ćwiczył też na tyle, na ile był w stanie.Tym oto sposobem uwalniał umysł od mnóstwa nieprzyjemnych obrazów, które w przeciwnym razie zagnieździłyby się w nim na stałe, a nawyk oczyszczenia myśli z negatywnych wizji i emocji niejednokrotnie okazał się dlań wyjątkowo pożyteczny.Dlatego też teraz zaśmiał się pod nosem i zabrał za robienie mentalnych porządków, starając się zapomnieć o pierwszym wrażeniu, jakie wywołał w nim Hensig, i najzwyczajniej w świecie ruszył na spotkanie przeznaczenia, tak jak to czynił setki razy, gdy udawał się do więzienia, by przeprowadzić zwyczajny wywiad ze zwykłym więźniem.Ów nawyk, polegający w znacznej mierze na autosugestii, tym razem nie spełnił do końca pokładanych w nim oczekiwań.Stało się tak dlatego, że strach jest o wiele mniej podatny na siłę sugestii.Williams przeprowadził wywiad i zakończył go, czując, jak ogarnia go zgroza.Hensig okazał się dokładnie taki, jak się tego spodziewał, a nawet gorzej.Zdaniem dziennikarza zaliczał się do tego rzadkiego rodzaju zabójców mordujących z zimną krwią i w ściśle przemyślany sposób, popełniających swoje zbrodnie, ponieważ to lubią, pławiących się w osiąganej dzięki nim rozkoszy i wkładających cały zasób swego intelektualnego potencjału na staranne obmyślanie wszystkich szczegółów; chlubiących się tym, że nie można im było niczego udowodnić, a w przypadku schwytania cieszących się sławą i popularnością równą nieomal gwiazdom filmowym.Z początku odpowiadał z wahaniem, kiedy jednak Willliams zaczął zadawać roztropne, inteligentne pytania, młody lekarz rozluźnił się i nabrał nieco więcej entuzjazmu - oczywiście w typowy dla niego, chłodny, skalkulowany sposób - aż w końcu zaczął prowadzić swoisty monolog, niczym wykładowca, krążąc w tę i z powrotem po celi, żywo gestykulując i wyjaśniając z powalającą szczerością, jak łatwo jest popełnić morderstwo człowiekowi, który znał się na swoim fachu.A tego nie można mu było odmówić! Żaden człowiek w dobie dociekliwych śledztw w sprawie określenia przyczyny zgonu i sekcji zwłok nie naszprycowałby swojej ofiary trucizną, którą można byłoby w jej ciele wykryć wiele tygodni po pogrzebie.Żaden człowiek, który wiedział o tym fachu tyle co on, nie popełniłby tak kardynalnego błędu!- Cóż może bycz prostszego - rzekł, zaciskając długie, białe palce na prętach kraty i patrząc reporterowi prosto w oczy - niż użycz zabójczej bakterii, czy to tyfuszu, czumy czy jakiejsz innej groźnej choroby, a potem na jej bazie wyiżolowacz szczep tak zabójczej bakterii, że nikt na szwiecze, żaden lekarz nie byłby w stanie stworzycz na nią przeciwczał - a potem zadrasznącz skórę ofiary do krwi czymsz osztrym, dajmy na to szpilką? Kto po czymsz takim domyszliłby sze, że miałesz z tym cosz wszpólnego, a tym bardżej mógłby oskarżycz cze o morderstwo?Patrząc i słuchając jego słów, Williams cieszył się, że od lekarza dzieliły go grube kraty, ale i tak poczuł bijącą zeń złowrogą aurę, która otuliła jego serce niczym niewidzialne, zaciskające się bezlitosne, lodowate palce.Miał do czynienia z najgroźniejszymi zbrodniami, przeprowadzał wywiady z dziesiątkami mężczyzn, którzy czy to z zazdrości, chciwości, pasji czy jakichkolwiek innych zrozumiałych emocji odebrali komuś życie, a teraz płacili za to słoną karę.Rozumiał to.Każdy osobnik przejawiający gwałtowniejsze pasje był potencjalnym zabójcą.Nigdy wcześniej jednak nie spotkał człowieka, który z zimną krwią, rozmyślnie, nie poddając się żadnym innym doznaniom poza, być może, znudzeniem, był gotów odebrać drugiemu życie i co więcej, chełpił się tym, iż był w stanie tego dokonać.Najgorsze było to, że Williams czuł, iż Hensig faktycznie to zrobił, zdradzały to mroczne aluzje i sugestie zawarte w jego buńczucznych słowach i stwierdzeniach.Dziennikarz miał tu do czynienia z czymś, co nie zasługiwało na miano istoty ludzkiej, czymś potwornym, niewyobrażalnym, co wzbudzało w nim nieopisaną zgrozę.Czuł, że ten młody lekarz był ucieleśnieniem zła, diabłem w ludzkiej skórze, człowiekiem, dla którego życie ludzkie znaczyło mniej niż zeszłoroczny śnieg i który był w stanie zabić bez mrugnięcia powieką, na zimno, bez odrobiny wahania, jakby przeprowadzał prostą operację w szpitalu.Tym samym reporter opuszczał więzienne mury z całkiem nowymi, zaskakującymi przemyśleniami, choć wnioski, do jakich doszedł, oraz sposób, w jaki tego dokonał, póki co były dla niego zbyt trudne do ogarnięcia.Tym razem mentalne oczyszczenie nie powiodło się.Groza pozostała w jego umyśle.Wychodząc na ulicę, natknął się na funkcjonariusza Dowlinga z Dziewiątego Posterunku, z którym zaprzyjaźnił się od dnia, kiedy spłodził nad wyraz pochlebny artykuł o tym, jak wspomniany policjant, który nota bene był podówczas pijany w sztok i o mało nie zawalił całej sprawy - pochwycił był i zatrzymał (z ogromnym trudem) złodzieja sklepowego.Policjant nigdy nie zapomniał wyświadczonej mu przysługi, dzięki temu artykułowi otrzymał awans na detektywa i zawsze był gotów podzielić się z reporterem ważnymi informacjami - o ile je tylko posiadał.- Masz dziś dla mnie coś ciekawego? - zapytał z przyzwyczajenia.- Pewno, że tak - odparł irlandzki glina o rumianym obliczu.- To prawdziwa bomba.Ja zapuszkowałem Hensiga!Dowling mówił z dumą i przejęciem.Był tym bardziej zadowolony, że jego nazwisko miało z tej okazji pojawiać się w gazecie przez kolejny tydzień, a może nawet dłużej, a duży proces i duża sprawa oznaczały dla niego szansę na kolejny awans.Williams zaklął w myślach.Najwyraźniej przed Hensigiem nie było dla niego ucieczki.- Ale chyba nic wielkiego, ta sprawa, co? - zapytał.- Poszlakowa - odparł tamten, wyraźnie obruszony - chociaż nie umniejszałbym jej znaczenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]