[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko Cathy stanowiła wyjątek od tej reguły.Przy niej czuł się odprężony, swobodny.Pewnie dlatego, że nie należała do środowiska, nie miała żadnych powiązań z organami porządku publicznego.Nie osądzała go, nie odgadywała jego zamiarów, nie oceniała jego sposobu prowadzenia sprawy.Na dodatek była chyba w jeszcze gorszym stanie psychicznym niż on, ale nie budziła w nim obronnych reakcji, tylko instynkty opiekuńcze.Miłe uczucie.Zadzwonił telefon i Allan drgnął z zaskoczenia.Wiedział, że coś się stało – coś złego – podczas gdy on siedział tutaj bezczynnie.Pospiesznie chwycił słuchawkę, ale serce łomotało mu tak głośno, że prawie nic nie słyszał.Proszę, Boże, modlił się, niech to nie będzie następne.–Porucznik Grant.–Tu Dobrinin.–Co jest? Co się stało?–Nic – odparł policjant zmęczonym głosem.– Tylko się melduję.Allan zamknął oczy, odchylił się na oparcie krzesła i głęboko odetchnął z wdzięcznością.– - Dobrze – powiedział, czując niemal fizyczną ulgę.– Dobrze.32POWIETRZE BYŁO ZIMNE I WILGOTNE, więc początkowo sen Cathy dostosował szczegóły do zmiany temperatury – romantyczne spotkanie z Allanem przeniosło się z Phoenix do Aspen, z lata na jesień – ale stopniowo zrobiło się za zimno, sen pierzchnął i Cathy się obudziła.Na trawie.Na tylnym podwórzu.Zamrugała, zamknęła oczy i znowu otwarła z nadzieją, że to wciąż sen, ale pod głową nie czuła poduszki, tylko mokrą ziemię, a nad sobą widziała błękitne niebo zamiast sufitu.Usiadła, dotykając stopami wilgotnego gruntu, rozgarniając dłońmi mokre od rosy źdźbła trawy.Cienka tkanina koszuli nocnej przemokła na wylot.Tylne drzwi domu były otwarte i wyraźnie widziała ślady prowadzące przez trawnik do miejsca, gdzie leżała.Chodziła we śnie.Strach zalał ją przytłaczającą falą.Szybko zerwała się na nogi i rozejrzała po podwórzu, jakby się bała, że ktoś ją przyłapie.Strach był potworny, znacznie gorszy niż zwykła, obawa przed urazem fizycznym, ponieważ w rym wypadku zagrożenie pochodziło z wewnątrz, nie z zewnątrz.Nie mogła przed tym uciec ani się schować, to tkwiło w niej samej.A najbardziej ją przerażało, że nad tym nie panowała.Nie tylko nie potrafiła temu zapobiec, ale nawet nie zdawała sobie sprawy, że to się dzieje.Dowiadywała się dopiero po fakcie i musiała odgadywać lub odtwarzać przebieg wydarzeń.Dlaczego to robiła? Na miłość boską, co z nią było nie tak?Przemknęła przez podwórze, weszła do domu i zamknęła drzwi za sobą.Zegar na kominku pokazywał szóstą, wokół panowała cisza.Widocznie ojciec jeszcze się nie obudził.Przynajmniej jakaś pociecha.Modliła się, żeby nie słyszał, jak lunatykowała w nocy.Weszła do kuchni, wyjęła szklankę z kredensu i napełniła wodą z kranu.Ręka jej drżała, kiedy unosiła szklankę do ust.Spojrzała na czarne plastikowe kuchenne radio.Nagle przyszło jej do głowy, że lunatykowa-nie zaczęło się mniej więcej w tym samym czasie co morderstwa.O mało nie upuściła szklanki.Odstawiła ją ostrożnie na blat obok zlewu.To głupie.Zwykły zbieg okoliczności.Jedno z drugim nie miało nic wspólnego.Oparła obie ręce na blacie i próbowała się uspokoić.Chyba zwariowała.Naprawdę?Spojrzała na swoje dłonie, zobaczyła brud pod paznokciami.Co robiła, kiedy zabito staruszka? Kobietę? Psa? Wszystkich pozostałych? Spała, kiedy popełniono te zabójstwa, albo była w pracy.Fakt, że spała w czasie, gdy dokonano zbrodni, wcale jej nie uspokoił, ale trochę ją pocieszyła świadomość, że w kilku przypadkach właśnie wtedy pracowała w księgarni, w otoczeniu łudzi, którzy mogą zaświadczyć ojej obecności.Nie ponosiła odpowiedzialności za te morderstwa.A skoro nie mogła ich popełnij nie popełniła również pozostałych.Wszystkie były dziełem tego samego sprawcy.Ale jeśli wspomnienia z pracy są fałszywe? Jeśli w rzeczywistości robiła co innego i tylko jej się zdawało, że przebywała w księgarni?Teraz przesadziła, usiłowała naginać fakty do teorii.Owszem, miała problemy, nawet po tylu latach, ale nie mordowała ludzi.Nigdy nie miała skłonności do przemocy.Nawet nie zdarzały jej się agresywne myśli.Naprawdę? – zapytał głos wewnętrzny.Nagle przypomniała sobie wizję z dawnego koszmaru: jak dźgała nożem nagiego chłopca, zadziwiająco podobnego do Davida.Podobnego do Davida.Ale nie jego.Odepchnęła od siebie tę myśl.Po prostu jej odbiło.Zwariowała.Nie miała w sobie ani odrobiny gwałtowności.Nigdy nie mogłaby skrzywdzić czy zranić drugiej istoty ludzkiej.Nawet muchy by nie zabiła -jeśli znajdowała w domu jakieś owady, nieodmiennie zgarniała je gazetą i wyrzucała na dwór, zamiast je rozgnieść czy otruć sprejem.Ale niepokój pozostał, kiedy wracała do sypialni, zostawiając wilgotne ślady stóp.33DUPEK!–O cholera – wydyszał Paul.– O cholera.Jimmy szedł dalej.Nie odważył się obejrzeć, udawał, że nie słyszał.–Hej, ty! Dupku! – Jimmy wbił wzrok w przejście dla pieszych.Jeśli zdoła dotrzeć do tych żółtych linii, do krawężnika, gdzie stary strażnik siedział w swoim zapadniętym ogrodowym krześle, będzie bezpieczny.Za przejściem zaczynała się szkoła.Sanktuarium.–Co robimy? – szepnął spanikowany Paul.– Oni nas dopadną.– Idź szybko – poradził Jimmy.– I nie oglądaj się.Głos miał na pozór spokojny i opanowany.W rzeczywistości serce mu waliło szaleńczo i ręce drżały, chociaż ciężar podręczników nie pozwalał im wyraźnie dygotać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]